Dirge of Cerberus: Final Fantasy VII

Wydania
2006()
2006()
Ogólnie
Bezwstydne zbijanie kasy na fenomenie FF7 trwa. Tym razem autorzy przygotowali strzelankę tpp z jednym z jej bohaterów - i to nawet z dość dużą dawką elementów rpg!
Widok
tpp
Walka
strzelanka
Recenzje
Xell
Autor: Xell
06.10.2007

Dawno dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, firma Square wydała grę Final Fantasy Siedem (żeby pasowało do odległości :P). Gra odniosła wielki sukces, a Square bardzo szybko zauważyło jak bardzo nawiązania do niej podnoszą sprzedaż innych tytułów. I tak bohaterów "siódemki" można było zobaczyć w Final Fantasy Tactics, Eigherz, Kingdom Hearts I i II. Lata mijały, a popularność FFVII nie spadała, aż w końcu szefostwo (teraz już) Square-Enix postanowiło: "Zbliża się dziesięciolecie Clouda i spółki, zalejmy rynek towarami opartymi na tym tytule!". Jak pomyślało, tak zrobiło - szybko powstały filmy - "Final Fantasy VII: Advent Children" i "Final Fantasy VII: Last Order" - oraz gry - m.in. komórkowa "Final Fantasy VII: Before Crisis", na PSP "Final Fantasy VII: Crisis Core" oraz na PS2 "Final Fantasy VII: Dirge of Cerberus", która jest bohaterem poniższej recenzji.

Tworząc FFVII:DoC Square-Enix postanowiło wszystkich zaskoczyć i zamiast stworzyć coś, na czym się znają (znaczy porządnego jrpg) umyślili sobie... strzelankę. Dokładniej tzw.: tpp (third person shooter), gdzie obserwujemy naszego bohatera z kamery latającej za jego plecami. Jednak mimo kolejnej już próby oderwania się od Jedynego Słusznego Gatunku Gier, nie do końca im się to udało i wyszedł produkt w moim odczuciu skierowany wyłącznie do graczy rpg. Ale po kolei.

Fabuła:
Po ostatecznej potyczce z Hojo (pod koniec FFVII) Vincent Valentine (w którego wciela się gracz) postanawia ostateczne potwierdzić śmierć szalonego naukowca. Jednak jego ciało (Hojo, nie Vincenta) znika (na pewno nie zgadniecie kto będzie ostatnim bossem ;P ). Trzy lata po pokonaniu Sephirotha z podziemnych laboratoriów Shinry w Midgarze wyłania się grupa superżołnierzy o nazwie Deepground (których zapomniano użyć we wcześniejszych konfliktach ;P) stawiająca sobie za cel (dla odmiany) zniszczenie świata dzięki wskrzeszeniu Omegi (weapona znanego z FFVII). Oczywiście tylko Vincent może ich powstrzymać.
Ogólnie historia jest cienka jak barszcz, szumnie zapowiadanej przeszłości Vincenta jest tu niewiele, nowe postacie są płaskie i nieprzekonywujące, a stare pojawiają się tylko na chwilę. Częściej widujemy tylko Yuffie i Caith Sitha, w którego nawet wcielamy się przez jakiś czas.

Sama gra jak już wspomniałem jest strzelanką. Jednak nie taką zwykłą strzelanką, a strzelanką niskiej kategorii - sytuacja, w której gracz skrada się za rogiem i celuje w trybie fpp w przeciwnika, mając nadzieję na perfekcyjnego headshot'a, po czym pocisk ląduje w "niewidzialnym przedłużeniu rogu budynku" jest tu normalką. Dowiedzieć się czy przez siatkowane ogrodzenie można strzelać można wyłącznie empirycznie, jako że występują ich właśnie dwa gatunki. Poza tym maleńkie przeszkody z gatunku nie-do-przeskoczenia-chociaż-nie-wyglądają i cała masa niewidzialnych ścian znacząco obniżają przyjemność rozgrywki. Ilość gatunków przeciwników jest wprost nikczemna i można ją policzyć na palcach jednej ręki, a arsenał do ich eksterminacji co najmniej skromny (o czym będzie dalej). Dodatkowo często-gęsto pojawiają się przerywniki fabularne, potrafiące trwać nawet po 10 minut i bardzo skutecznie obniżające poziom akcji. Podsumowując - gracz nastawiony na czystą rozwałkę poczuje się mocno zawiedziony.

Grafika wywołuje co najmniej mieszane uczucia - Square-Enix zatrudniło japońską mega-gwiazdę, piosenkarza Gackt'a (ktoś o nim słyszał? tak myślałem ;), by ten użyczył Vincentowi twarzy i głosu (zapewne by przyciągnąć fanki wyżej wymienionego do sklepu). Sprawiło to, że ogólnie twarze są jednym z najlepiej wyglądających elementów w grze. Ale im dalej, tym gorzej - już "korpusom" postaci mogło by się przydać więcej szczegółów/ wieloboków, bo większość z nich wygląda, jak by swoje obcisłe trykoty wyjęła prosto ze "Star Trek'a", a granica, gdzie kończy się dopieszczona twarz a zaczyna "reszta" jest bardzo wyraźna. Ale i tak jest dobrze. Kiedy przechodzimy do plansz, rozpoczyna się tragedia - puste korytarze, brak jakichkolwiek pomieszczeń, mebli, czegokolwiek, na czym można by zawiesić oko. Znajome lokacje, jak Midgard, willa w Nibelheim czy reaktor wyglądają jak przykre parodie siebie samych. Gdy do tego wszystkiego dodamy prawdziwie mistrzowsko zrobione filmy przerywnikowe powstaje co najmniej dziwna mieszanka.

Czas na gwóźdź programu, czyli rpg-owatość.
Otóż gra ma punkty doświadczenia, rosnące statystyki Vincenta (4 pozycje), kasę, przedmioty, widoczną ilość obrażeń zadawaną przeciwnikom, a także system ekwipunku (a w zasadzie samej broni) - czyli na dobrą sprawę wszystko, czego rpg-owi do szczęścia potrzeba. Niestety, zastosowane rozwiązania są dość dziwne... Ale po kolei:
Exp dostajemy jak należy, za każdego pokonanego przeciwnika. Gorzej z awansowaniem - otóż zdobyte punkty wykorzystać można tylko i wyłącznie pomiędzy planszami, gdzie gra pyta, czy wolimy levelować, czy dostać równoważnik punktów w kasie (sic!). Oprócz tego nasze punkty zostają automatycznie wydane na levelowanie jeśli padniemy w boju (nieczęste zjawisko) - powtarzamy wtedy planszę ciut mocniejsi.
Wszelkich zakupów także dokonujemy w menu pomiędzy planszami lub w czymś co przypomina automaty z napojami. Wśród przedmiotów znaleźć można leczące HP/MP, limit-breakery (pozwalające Vincentowi przybrać postać potężnego potwora - zresztą, wszyscy to znamy z FFVII ;) czy wskrzeszające - używamy ich z iście finalowego menu, co wzmaga rpg-owy klimat. Ekwipunek składa się z pistoletu Vincenta ;) Na szczęście ten z kolei składa się z rączki, lufy (bodajże po 3 rodzaje, jeśli dobrze pamiętam, to można je dodatkowo upgrejdnąć ;) oraz slotu accesory - daje to w sumie trochę możliwości erpegowego pokombinowania, choć myślę że każdy fan gier fpp/tpp wolałby kilka gotowych, ale porządnych pistoletów/karabinów. Odpowiednikiem granatników są tu znane wszystkim czary (fire, blizzard, thunder) zużywające MP.
Kasę zdobywamy znajdując ją, wybierając zamiast exp lub sprzedając w "automatach" przedmioty - ze względu na ograniczoną pojemność Vincenta często warto się nabiegać znajdując nowy przedmiot by sprzedać te nie mieszczące się.
Ponadto mamy tutaj planszę, na której chodzimy tylko od postaci do postaci i rozmawiamy jak w typowym jrpg-owym miasteczku - kilka więcej takich i gra mogłaby sporo zyskać, ale dobra i choć jedna...
Ostatnią cechą potwierdzającą rpg-owość tego tytułu, którą tu wymienię jest... grupa odbiorców - żaden szanujący się gracz fpp/tpp nie zbliży się do tak niedorobionego produktu, tylko fan FFVII (ewentualnie fanka Gackta ;), chcący więcej i więcej swego ulubionego świata kupi i przejdzie Final Fantasy VII: Dirge of Cerberus - w końcu niskie wymagania rpg-owców są niemalże legendarne....

Podsumowując:
Jeśli ktoś nie czuje, że MUSI w to zagrać, to niech lepiej się trzyma od Final Fantasy VII: Dirge of Cerberus z daleka. Pozostali mają szansę nie żałować godzin spędzonych przy grze. Ocena to 2/5, przy czym dla nieznających świata FFVII 1/5, dla uważających, że każdy "final" musi mieć 5/5 - 5/5 ;P

Plusy:
+ elementy rpg
+ eeee ... związki z FFVII?

Minusy:
- słaby "system" gry (kolizje, skoki, itp)
- fabuła
- mała różnorodność przeciwników
- związki z FFVII?

Moja ocena: 2/5


Obrazki z gry:

Dodane: 07.10.2007, zmiany: 21.11.2013


Komentarze:

Słaba recenzja. Wymienia tylko i wyłącznie minusy i to na zasadzie dużego czepialstwa. Tak "niedorobiony" produkt czyli jaki? Grafika jest bardzo dobra i trzyma się nieźle nawet dzisiaj. Recenzentowi przeszkadza że to nie pełnoprawne RPG a czepia się długich cut scenek? A co niby potrafiły serwować Finale jak nie długaśne przerywniki. Nie jest to wybitna gra ale doprawdy takie ocenianie jest nie fair. Trzeba będzie skontrować swoim tekstem


[Venra @ 10.06.2017, 13:03]

Dodaj komentarz:

Pytanie kontrolne: kto tu rządzi?