Persona (Playstation)

Persona

Revelations Series: Persona
Megami Ibunroku Persona: Be Your True Mind (JAP)
Wydania
1996()
1996()
Ogólnie
Pierwsza część serii Persona - idea bardzo dobra, ale wersja amerykańska niemal niegrywalna przez skopaną lokalizację.
Widok
FPP + izometr
Walka
turówka
Podobne
Recenzje
JRK
Autor: JRK
04.01.2009

Muszę się na wstępie przyznać, że jak dotąd moje kontakty z serią Megami Tensei były bardzo powierzchowne - rzuciłem okiem na te kilka fanowskich tłumaczeń, które się ukazały... i właściwie tyle. Atakowany jednak ze wszystkich stron pozytywnymi recenzjami serii, postanowiłem łaskawie przeznaczyć część swojego jakże cennego czasu na bliższe zapoznanie się z tym uniwersum. Jako że jestem człowiekiem uporządkowanym i systematycznym (a także mądrym, dobrym i zabójczo przystojnym, ale to akurat nie ma tu nic do rzeczy), zabrałem się za pierwszy tytuł z podserii - Persona z Playstation z roku 1996. Pobieżne przejrzenie informacji w sieci na jej temat nie wróżyło zbyt dobrze, ale uznałem, że jestem mądrzejszy od internetu - i srogo zostałem za swoją pychę ukarany... Ale może po kolei.

Fabularnie gra nieco odstaje od reszty serii - nie mamy bowiem do czynienia z wojną Dobra i Zła, nie ma też zbyt wielu obrazoburczych religijnych podtekstów i motywów - chyba najbardziej dotknięci ewentualnie mogą się poczuć wyznawcy greckich bogów. Akcja umiejscowiona jest we współczesnym świecie, bohaterami jest grupka licealistów. Stąd bardzo przyjemne urozmaicenie w stosunku do klasyki - nasi pupile uzbrojeni są w przeróżną współczesną broń palną i białą. O fabule ciężko napisać coś, żeby za mocno nie spoilerować - ale leci mniej więcej tak: bohaterowie trafiają do czegoś, co wygląda jak alternatywny świat, który dodatkowo zaludniony jest przez przeróżnej maści demony - w tych rolach poza typowymi mitologicznymi bestiami z różnych religii również takie cudaki jak duchy muszli klozetowych, niewidzialni koszykarze czy szarzy kosmici...

Jak w to się gra? Główną atrakcją gry są... uwaga uwaga - Persony :-). Cóż to takiego? Ano w teorii jedna z masek (w polskiej wersji językowej pasowałaby gombrowiczowska gęba z Ferdydurke - tak, tak, JRK's RPGs uczy, bawi, wychowuje), które nosimy. W praktyce jest to potworek, którego przyzywamy, by zaatakował wrogów (a ich ataki są silniejsze niż ataki postaci). Walki w grze są turowe - naszych maksymalnie pięć postaci (cztery zawsze te same, piątą możemy wybrać spośród czterech dostępnych - przy czym nie zostajemy poinformowani o tym, że jeśli wybierzemy jedną z nich, to kolejnych spotkanych już nam się nie uda zrekrutować - buuu!) ustawiamy na heksagonalnym polu (system zastosowany tylko w tej części i potem porzucony). Pierwszy rząd może atakować bronią białą, ale tylko wrogów przed sobą, oba rzędy mogą pluć ogniem z broni palnej, ataki Person też mają różne zasięgi, więc wkrada się tu element taktyki. Persony tworzymy mieszając karty demonów, karty z kolei zdobywamy negocjując z ich właścicielami. I tu zaczyna się zabawa - nie mamy pojęcia, co wyjdzie ze zmieszania kart (a dodatkowo możemy dorzucać do nich różne inne przedmioty, które mają wpływ na wynik), musimy więc eksperymentować, eksperymentować i raz jeszcze eksperymentować. Personę trzeba potem trochę podtrenować, by nauczyć ją silniejszych czarów i ataków. W międzyczasie jednak na pewno uda nam się stworzyć lepszą wersję i znów tę nową podtrenować, ale za chwilkę pojawi się następna i... ale chyba już poczuliście o co mi chodzi :-). Gra to ciągłe zdobywanie kolejnych kart, eksperymenty z ich łączeniem i trenowanie nowych Person - i to jest w sumie fajne.

Pora więc na to, co w grze fajne nie jest. A mój główny zarzut dotyczy poziomu jakości angielskiej lokalizacji. Jest tak źle, że aż nie wiem gdzie zacząć... Amerykanie strasznie okaleczyli ten tytuł - po pierwsze wyciachali cały jeden scenariusz, który był tak na marginesie bardzo dziwny, bo całkiem zmieniał grę - nie zwiedzaliśmy w nim alternatywnego świata, ale ogromniaste podziemia szkoły - i dostawaliśmy po nim zupełne inne zakończenie. Był przy okazji monstrualnie trudniasty, głównie ze względu na fakt, że między punktami zapisu gry w krańcowym przypadku było 16 godzin zabawy. Tak - 16 godzin grania bez możliwości zasejwowania. Ubaw po pachy. Zresztą, gdybym nie grał na emulatorze z jego możliwością czarodziejskiego sejwu w każdym momencie, to i z normalną wersją bym nie wyrobił psychicznie - sejwujemy przed wejściem do 10-piętrowego labiryntu, maksymalnie pokręconego, idziemy w głąb półtorej godziny, na końcu walczymy (i w wariancie optymistycznym wygrywamy) z bossem. I... w nagrodę przez następne półtorej godziny wracamy tą samą drogą na zewnątrz, by móc zapisać grę. Jak mówiłem - ubaw po pachy!!! Ale miałem narzekać na lokalizację, przepraszam za dygresję.

-->
Amerykanie stwierdzili, że gra jest zbyt japońska i próbowali ją na siłę zamerykanizować - pozmieniali imiona bohaterom, ich mordki (jednemu z nich zmieniając nawet kolor skóry, ale akurat ten i w oryginale wyglądał tragicznie - obrazki poglądowe nad i pod paragrafem), powywalali odniesienie do japońskich realiów (ale nie do końca im się to udało i wynik wyszedł kuriozalny), ale przede wszystkim postanowili zrobić z głównych bohaterów grupkę amerykańskich niedorozwojów. Poziom ich wypowiedzi i dialogów jednoznacznie na to właśnie wskazuje. Czasem nie wiedziałem, czy śmiać się czy płakać, gdy w obliczu wroga moja bohaterka krzyczała "jesteś złą dziewczynką i należy ci się klaps!" (zresztą spanking, czyli bicie pupy, musiał być prywatnym fetyszem któregoś z tłumaczy, bo motyw ten przewija się dość często). A już szczytem debilizmu są negocjacje z demonami. Nie mają najmniejszego sensu i składu, są zdaje się zlepkiem przypadkowych zdań, które wpadły tłumaczom do głowy. Ach, właśnie, a najgorsze jest to, że czasem od naszej wypowiedzi zależy sporo (jak na przykład wybór jednego z dwóch zakończeń), a my nie wiemy, o czym nasi bohaterowie rozmawiają... Przykład - jedna z bohaterek postanawia odejść z drużyny, a my mamy do wyboru dwie opcje, by ją przekonać do pozostania: "1. Hmm... 2. I wonder...". I ja głupi nie wiedziałem, że opcja nr 2 otworzy jej oczy na to, że jest nam potrzebna, a nr 1 oznacza jej stratę na zawsze... Ręce opadają po prostu.
-->

Słowem podsumowania - gra w założeniach jest całkiem dobra, stała się zresztą początkiem bardzo zacnej serii, więc coś w sobie musiała mieć. Graficznie odstaje od swoich następczyń z PSX, ale nie dziwota, bo dzieli je całe cztery lata - mimo wszystko nie wygląda to źle. Poziom trudności - bardzo wysoki głównie ze względu na małą ilość miejsc do sejwowania (na emulatorze nie ma tego problemu, więc gra się przyjemniej - ale i tak, ten kto wymyślił, że ostatni dungeon jest niemal cały we mgle, nic nie widać i trzeba pracowicie macać ściany i rysować sobie drogę na kartce papieru, pod ciągłym atakiem potworów i tak przez kilka godzin, ma ode mnie w kolokwialnego ryja). Polecić tego tytułu wobec tego nie mogę nikomu - chyba że jako pokutę za grzechy...

Plusy:
+ fajny system tworzenia i trenowania Person
+ muzyczka (o, zapomniałem o tym w recce napisać :-))

Minusy:
- amerykańska lokalizacja
- problemy z sejwowaniem

Moja ocena: 2/5


Obrazki z gry:

Dodane: 04.01.2009, zmiany: 11.11.2016


Komentarze:

Screeny poznikały


[Gość @ 11.11.2016, 19:48]

Dodaj komentarz:

Pytanie kontrolne: kto tu rządzi?