Santorini

Rozstaliśmy się z naszym bohaterem, gdy po ciężkiej podróży w środku nocy bezdomny błąkał się po pustoszejącym porcie gdzieś na środku Morza Egejskiego. Jak się okazało, pani namawiająca do wzięcia taksówki nie kłamała – port naprawdę szybko opustoszał i zostałem w nim sam. To tak naprawdę niewielki skrawek płaskiego, wybetonowanego terenu na poziomie morza, wciśnięty pod klify, na których znajduje się wyżej właściwa wyspa. Wysokie klify, bo jakieś 250 metrów. Na dole parking, kilka sklepików i… poczekalnia, która nie była zamykana na noc. Byłem więc uratowany! Przez pierwsze dwie godziny trzymało mnie jeszcze bujanie – w głowie nadal mi się kolebało, ciągle miałem wrażenie, że płynę. Koło 3 nad ranem w końcu mi się to uspokoiło i mogłem podjąć próbę zaśnięcia. Zakończyłem swoją samotną wartę w porcie, wyciągnąłem śpiwór, ubrałem się we wszystko, co mam (poczekalnia nie była zamykana, a wiatr dmuchał naprawdę porządnie), wyciągnąłem się na niezbyt wygodnej, metalowej i dziurawej ławie i mając nadzieję, że akurat jacyś piraci nie będą wyspy atakować, zasnąłem. Sam się sobie dziwię, że udało mi się tam usnąć, miesiąc temu byłoby to totalnie niewykonalne. Tym razem nie przeszkadzał mi ani wiatr, ani trzeszczące łańcuchy cumujące jakiegoś kontenerowca, ani zimno, ani twarde podłoże, ani brak poduszki, ani świadomość, że ktoś może mnie tam zobaczyć koczującego. Najważniejsze było dla mnie w tej chwili tylko to, że już mną nie huśta 😂.

Z przerwami dospałem aż do godziny 7. Mój nocleg znajdował się po drugiej stronie wyspy (przezornie nie rezerwowałem na pierwszą noc, więc się nie zmarnował), ruszyłem więc w drogę. I to, że nie próbowałem tego odcinka robić nocą, było doskonała decyzją. Na dzień dobry trzeba się było wspiąć na klif – kręta, wąska ulica ciągnęła się przez 4 km, by wspiąć się o 250 metrów – zajęło mi to ponad godzinę. Aut było na szczęście mało, bo uciekać z drogi też za bardzo nie było gdzie. Ale im wyżej, tym widoki były genialniejsze.

Santorini, kiedyś zwane Therą, było zamieszkane przed tysiącami lat przez przodków Greków. Wyspa wyglądała wtedy inaczej, aż któregoś pięknego dnia wybuchł pod nią wulkan. Była to największa erupcja w historii ludzkości – 100 razy silniejsza niż ta, która pogrzebała Pompeje, o sile 40 bomb nuklearnych. Wyspa została zmasakrowana – dziś krater wulkanu znajduje się pod wodą, a dookoła niego znajduje się wianuszek wysp – Santorini jest największą z nich. Stąd te wysokie klify i leżący wszędzie pumeks. I doskonała wulkaniczna gleba pod uprawy winorośli (upychają je tu wszędzie, każdy mały kawałek płaskiego terenu jest pod nie wykorzystywany). Miasteczka położone są na wysokich klifach – stąd mieszkańcy do morza mają w prostej linii 200 metrów, ale żeby do wody dotrzeć, muszą przebyć 10-20 km do portu. Wschodnia część wyspy, gdzie nocuję, jest już na płaskich plażach, ale te wszystkie wioski, które znacie z pocztówek z Santorini, są od strony wulkanu.

Przez wyspę ruszyłem zygzakiem, unikając dużych ulic i opierając się na tych mniejszych polecanych przez Google’a. I czasem to było zabawne, bo mapa wprowadziła mnie na czyjeś podwórko – zawahałem się, ale dziadek siedzący tam machnął do mnie i pokazał na furtkę za sobą – droga okazała się ścieżką przez jego winnice. I było to chyba najfajniejsze miejsce, jakie dziś widziałem. Siadłem tam sobie na dłuższą chwilę i podziwiałem widoki. Z jednej strony na pocztówkowe miasteczko nad kraterem wulkanu, z drugiej górę z ruinami Thery (z tej strony pełną schodkowej hodowli wina), jeszcze jedno wzgórze z greckimi wiatrakami, w końcu bezkresne morze. I tak się tam relaksując, stwierdziłem, że warto było przemordować się te dwie noce bez łóżka i te naście godzin choroby morskiej – nawet dla tej jednej chwili. Byłem masakrycznie zmęczony – brakiem snu, zrobionymi kilometrami, bujaniem statku, głodem (niby karmili podczas rejsu, ale z oczywistych względów nic nie jadłem od przedwczoraj) i dopiero co wykonaną wspinaczką na klif. I to może nawet bardziej wycieńczony niż zmęczony (ostatnim razem zmaltretowały mnie tak trzydniowe ataki oka, gdy nie dało rady z nim spać). A mimo to – byłem wyjątkowo szczęśliwy – bo było warto.

Odkrycie #43

Reszta spaceru prowadziła przez kolejną wioskę z typowymi białymi domkami z niebieskimi dachami – ale znów nie tą z pocztówek. Ta była bardziej zaniedbana, ale też mi się bardzo spodobała, bo była prawdziwa. Też był labirynt uliczek, schodków, przejść po płaskich dachach, kościółki, bramy, a nawet naturalne jaskinie pod spodem. Do tego dziurawe ściany, obłupane tynki i babcie siedzące pod domkami na krzesełkach, witające mnie greckim 'kalimera’. Potem skręciłem ku wybrzeżu i straciłem jakiś kilometr albo dwa, gdy okazało się, że droga tamtędy została podmyta przez fale i pół dzielnicy jest opuszczone i nie do przejścia. W końcu dotarłem do mojego schroniska, wziąłem gorący prysznic i pospałem kilka godzin. Jeszcze nie nadgoniłem całego zmęczenia, ale zostaję tu na kilka dni, więc postaram się wypocząć. Póki co nie mam żalu, że dziś zrobiłem tylko 20 km, bo właśnie tłuką pioruny i leje deszcz (jutro ma być znów ładnie), wiec i tak nigdzie bym się dalej nie pałętał.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments