Zrujnowana Grecja

Obudziłem się dziś rano całkowicie wyleczony z dokuczających mi przez ostatnie dwa dni problemów z systemem kanalizacji organizmu, ale dla równowagi, żeby nie było za łatwo, znów odezwało się oko. Co prawda niezbyt boleśnie, ale rozmazało mi wizję na pół dnia. No nic, trzeba działać ze sprzętem, jaki mam dostępny, na lepszy już nie ma co liczyć 😜.

Gospodarz pożegnał mnie podejrzanie korzystną ofertą pracy – jego znajomek szuka niby osoby z angielskim i polskim do pracy w Atenach – dają komputer, zakwaterowanie, talony na żarcie – i niby tylko dzień w tygodniu trzeba się w biurze pokazać, reszta home office. Jak ktoś jest zainteresowany i nie boi się, że to jakiś ostry wałek (a spore są na to jednak szanse), mogę dać namiary, gdzie wysłać CV 😜.

Pierwszy punkt programu na dziś zakładał wyprawę 20 km za Ateny – czyli znów w zakresie biletu za jedyne 1.20 Euro. Dwie linie metra i jeden autobus później (jakieś 1,5 godzinki w trasie) byłem na miejscu – w miejscowości Eleusis. To tu przez jakiś tysiąc lat biło serce hellenistycznej religii, to tu była jej główna świątynia, to tu wędrowali z darami pielgrzymi i nawet Rzymianie po podboju Grecji też tu się modlili. Dziś po tych wspaniałościach została sterta kamieni. Zresztą – jadąc do Grecji, trzeba się psychicznie na to właśnie nastawić – większość słynnych miejsc to dziś kupa kamieni, bardzo do siebie podobnych. Jeśli ktoś oczekuje ładnie zachowanych świątyń, domów i takich tam, to się srogo rozczaruje. Zwiedzanie polega na podchodzeniu do kolejnej kupki marmuru albo w najlepszym przypadku zachowanych fundamentów budowli i odczytanie tablicy informującej, co tu kiedyś było. I tak jest w większości stanowisk archeologicznych. Byłem na to przygotowany i nie spotkał mnie zawód.

Nawet w postaci ruin miejsce robi wrażenie swoim rozmachem, a jeśli do tego czyta się opisy i ogląda wizualizacje (albo grało się w Assassin’s Creed i pamięta jak to w grze wyglądało), wycieczka może się podobać. Do mnie najbardziej przemówił fakt, że miejsce tak długo było centrum prężnej religii, po której dziś zostały marne gruzowisko i zero wyznawców. Ciekawe, czy za te 2-3 tysiące lat ktoś będzie chodził po ruinach Watykanu albo Mekki i też rozmyślał o kolejnych przemienionych imperiach i wyznaniach -’a te cegłówki na tamtej kupce to wszystko, co zostało z kaplicy Sykstyńskiej, a te zarysy murów to kiedyś były watykańskie biblioteki’. Takie tam przemyślenia o przemijaniu nad grobem greckiej mitologii w zbyt dużym słońcu 😜.

Najfajniejszy moment zwiedzania przyszedł jednak z najmniej spodziewanej strony. Ruiny są daleko od Aten i zwiedzających było ledwo kilku (więcej było pracujących archeologów, sporo terenu mieli rozkopanego), kiedy więc usłyszałem za sobą szelest w trawie, uznałem, że to pewnie kotek. I poszedłem sprawdzić, bo każdy kotek to spora atrakcja 😜. Ale to nie był kotek. To był żółw! Niewielki, ale bardzo mobilny, przedzierał się przez trawy, a nawet mniejsze kamienie ruin jak czołg i chyba się mnie nie bał, bo nie uciekał ani nie chował głowy. Dwa zakręty dalej – spotkałem jego kolegę (albo koleżankę w sumie) – i to już mnie zaintrygowało na tyle, że poszedłem się do informacji przy wejściu zapytać o co chodzi. Pani się zaśmiała i mówi, że to są normalne dzikie żółwie, które w Grecji sobie mieszkają jak u nas jeże (czyli są w spokojniejszych miejscach i też nie wszędzie) i w ruinach żyje im się od dawna bardzo dobrze. Powiedziała też, że mają też węże, a nawet jedną rodzinkę lisów. Prawie wróciłem ich szukać 😜.

Odkrycia #51 – #53

Z ruin ruszyłem piechotką do najbliższej stacji pociągów (kilka kilometrów) i piękna nadmorską drogą z super widokami pojechałem na południowy zachód. Wysiadłem w Koryncie – czyli już u zachodniego wybrzeża Grecji, na Półwyspie Peloponeskim i nad Morzem Jońskim. Schronisko okazało się być genialnym miejscem – czyste, przestronne, w przedpokoju wielgachny tv z Netfliksem i kanapami, super prysznic (pierwszy raz od tygodnia porządnie się wykąpałem – dwa razy już 😜), póki co zamieszkany tylko przeze mnie i Argentyńczyka. Jest tu tak fajnie, że rozważam wręcz zostać tu na dwie doby, a nie jak planowałem jeden nocleg.

Po prysznicu, ruszyłem na spacer ku największej atrakcji okolicy – chciałem zobaczyć Kanał Koryncki. Kanał przecina Peloponez w najwęższym miejscu, dzięki czemu nie ma potrzeby opływać całej Grecji – można sobie tędy zrobić niezły skrót. A przynajmniej w teorii, bo w zeszłym roku kanał się trochę zawalił i go zamknęli w celu remontu. I remont trwa nadal, więc Korynt stracił sporo znaczenia, ale przynajmniej woda i w kanale i w porcie znów jest bardzo czysta. Kanał ma niecałe 7 km długości i tylko kilkanaście metrów szerokości. Nie użyto w nim śluz, wszystko jest na poziomie morza, więc miejscami płynie się pomiędzy wysokimi ścianami, wręcz się o nie ocierając. Zresztą – nowe statki tam się już nie mieszczą, więc kanał już jakiś czas temu stracił na znaczeniu ekonomicznym, teraz ma walory turystyczne – nadal sporą frajdę daje przepłynięcie go jachtem albo mniejszym wycieczkowcem. W planie miałem przejść całą jego długość, ale gdzieś tak w 1/3 musiałem się poddać – porządnie rozciąłem sobie (i długą chwilę tego nie zauważyłem, więc nawet nie wiem o co) palca i musiałem kuśtykać z powrotem, by go opatrzyć. Ale ten kawałek, który przeszedłem i tak był pełen ciężarówek, dźwigów, hałd ziemi i ogólnie był placem budowy, więc zdecydowanie nie był to dobry moment na zwiedzanie. Przy okazji – technicznie rzecz biorąc, Peloponez od momentu przekopania kanału stracił lądowe połączenie z resztą Grecji, stając się wyspą niemal tak wielką jak Sycylia.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

straciles okazje do zaprezentowania swojej wiedzy – jakiego rodzaju to kolumny 🙂

Magda

Skoro Korynt, to kolumny porządku korynckiego.😉

sirPaul

widzisz JRK ucz się od niej 😛