Wiszący zakonnicy

Trochę się zmieniło od początku mojej wyprawy. Te kilka miesięcy temu myśl o tym, że będę się szwędał po północy po nieoświetlonej stolicy Albanii pewnie by mnie przestraszyła. A dziś to ja straszyłem lokalsów siedząc na zasyfionym i słabo oświetlonym dworcu na moich manelach – sporadyczni przechodnie i kolejni pasażerowie starali się mnie omijać szerokim łukiem 😜. Autobus przyjechał o czasie, tuż przed 3 rano. I tyle dobrego mogę o nim napisać. Podróż miała trwać 5 godzin – do 9 rano. Dojechaliśmy o 14, z 5-godzinnym opóźnieniem. Z tego miejsca przepraszam też dotychczasowe autobusy, które nazywałem gruchotami – w porównaniu z dzisiejszą maszyną były perełkami motoryzacji. Autobus psuł nam się co chwilę, silnik gasł, trzeba było odczekać, a potem kilka minut jechać z prędkością 5km/godz zanim coś w nim zaskoczyło, drugi kierowca otwierał wtedy klapę na środku podłogi, z której wydobywał się dym i słychać było potępieńcze dźwięki kół zębatych. Najgorzej, gdy auto gasło podczas serpentynek, na wąskich dróżkach nad urwiskami – cofało się wtedy w przepaść, kierowca walczył o hamulec, a potem próbował gwałtownie wyrwać nas do przodu, choć czasem znów wtedy staczaliśmy się do tyłu. Podróż ta kosztowała mnie resztki ciemnych włosów – teraz już jestem całościowo siwy.

Wyjechanie z Albanii również okazało się skomplikowaną operacją logistyczną – sama granica zajęła nam 1,5 godz, mimo że nie było kolejki. Do busa weszła albańska policjantka i zebrała paszporty – bardzo tego nie lubię – gdy tracę dokumenty z oczu. Potem do auta zaczęli się pakować sprzedawcy różności, bardzo nachalnie pchając w twarz i zachwalając swoje towary – i to jakieś zryte – okładki na paszporty, jakieś chrupki i jakieś gałęzie, czy inne suszone kwiatki. Kto im to kupuje?! Kolejna atrakcja polegała na tym, że trzeba było wysiąść, wziąć z luku swój bagaż, rozłożyć go na stole i czekać na inspekcję. Celnicy trzepali wszystkich, zaglądając mi nawet do kieszeni i obmacując pod pachami i po nogach. Nie wiem, czego szukali, nie dogooglowałem co się szmugluje z Albanii, ale ludzie mieli ze sobą cuda – maszyny do szycia, drabiny, rower, kosze na bieliznę. Mój plecak wyglądał przy tym biednie.

Wisienką na torcie było to, że postojów nie było, a Albańczycy nie przejmowali się tym, tylko… sikali do przygotowanych sobie wcześniej plastikowych woreczków, które potem podwieszali pod siedzeniami. Na taki hardcore przygotowany psychicznie nie byłem 😱. Pierwszy postój zrobiliśmy jakiś kilometr przed celem mojej wyprawy – i zrozumiałem, że będzie trwał 5 minut, więc machnąłem ręką. Trwał jakieś 45 minut, ale nie mogłem odzyskać bagażu, bo kierowcy gdzieś poleźli.

Odkrycia #126 – #127

Gdy w końcu wysiadłem, byłem jak już wspomniałem bardziej siwy i totalnie wykończony. Ale nie było czasu na spanie, bo byłem znów w Grecji, w Kalambace, czyli miasteczku u stóp Meteorów. Czyli wiszących zakonników. Znaczy się ich domków na kiedyś niedostępnych skałach – uciekli tu 700 lat temu przed prześladowaniami ze strony Turków i siedzą do dziś – tyle, że już nie do końca jako pustelnicy, bo turystów przybywają tu setki. Z autobusu wysiadła ze mną jeszcze jedna dziewczyna – jak się okazało z Malezji. Przyjechała tu za pracą, ale straciła telefon w Albanii i nie wiedziała gdzie iść. Zaprowadziłem ją do hostelu, który sobie zarezerwowałem i gdy przed chwilą wróciłem z wyprawy, siedziała już za biurkiem – dostała w nim pracę i już obsługuje gości w recepcji – ale zniżki mi dać zołza nie chciała 😜. Zakumplowałem się za to z ekipą niemiecko-belgijską i razem ruszyliśmy w góry.

Pogoda była masakryczna: +32 stopnie i niemal brak cienia. Na górę wobec tego wjechaliśmy busikiem i dopiero tam zaczęliśmy zwiedzać. I to był dobry pomysł, bo droga w górę była naprawdę wymagająca i prowadziła ulicą, a i tak zrobiliśmy kilkanaście kilometrów plus zejście stromą górską ścieżką. Górki okazały się tak piękne, jak je zapamiętałem – skały po których kiedyś mnisi musieli się ostro wspinać, a potem wciągać zaopatrzenie linami i wiadrami, wciąż robią wrażenie. Dziś jeżdżą już elektryczne wagoniki, wciągając żarcie i takie tam, ale można też wejść wykutymi w skale schodkami (autem nadal się nie dojedzie). Zresztą, co ja wam będę gadał – popatrzcie na tych kilka zdjęć, które jako tako wyszły i mi ich słońce nie prześwietliło, a będziecie mieli niejakie wrażenie. Ja powiem krótko – warto.

Wieczorową porą, okazało się, że to jeszcze nie koniec atrakcji. Spacerowałem sobie po zmroku (temp. +22), gdy coś się zaczęło dziać. Przez miasto szła procesja, a ja miałem znakomitą miejscówkę tuż przy scenie, do której zmierzali. Wojskowi z karabinami w galowych strojach, lokalni dygnitarze, policja, wierni, tancerze w strojach ludowych, ale przede wszystkim kilkudziesięciu prawosławnych duchownych w pełnym rynsztunku – w życiu jeszcze tylu naraz nie widziałem. Było dużo śpiewu, kadzideł – ktoś mi później powiedział, że było to święto lokalnego patrona, stąd taka pompa. Wysiedziałem prawie do końca, robiąc całą masę zdjęć, z których niemal wszystkie wyszły rozmazane. To był długi, intensywny, ale przy okazji niesamowicie fajny dzionek 😃.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

znaczy, że teraz podróżujesz szlakiem Jamesa Bonda 🙂
ps może jeden z tych obrazów to święty Nikon (powinni go zrobić patronem fotografów :P)