Dolina pięciu stawów

Są takie dni, gdy sam sobie zazdroszczę widoków – i dziś był właśnie jeden z nich 😍. W nocy popadał śnieg, rano temperatura spadła do -7, ale wyszło słonko i chmury niemal całkowicie zniknęły z nieba. Przez okno, leżąc w łóżku, obserwowałem różowe promienie słoneczne odbijające się od śniegu na szczycie Fuji i ten widok wystarczył, by zmotywować mnie do wyjścia spod ciepłej pościeli i stawienia czoła mrozowi na zewnątrz. Prognoza zapowiadała, że koło południa chmury wrócą, nie mogłem się więc za długo guzdrać.

I faktycznie, mróz był spory, ale szybki krok i duża ilość wspinaczki sprawiła, że aż tak bardzo tego zimna się nie czuło. Poza momentami, gdy szedłem po odsłoniętej przestrzeni nad jeziorem, po którym pływały kry, a arktyczny wiatr, który od czasu do czasu zawiewał, przenikał przez kurtkę i ubrania i czułem jego ugryzienia na gołej skórze. Cofałem się wtedy wspomnieniami do 6 tygodni wstecz, gdy łaziłem sobie po piaskach Afryki i chowałem przed słońcem, żeby za mocno się nie przegrzać 😆. W tej chwili wydaje się to jednak odległym i nierealnym wspomnieniem…

Dzień zacząłem od wspinaczki na pobliski punkt widokowy – który był wart każdego stopnia schodów, po których tam trzeba było się wspinać i każdego ukąszenia mrozu. Widok na miasto, wulkan i jeszcze to słońce odbijające się od śniegu na dachach domów poniżej. I pagoda ustawiona tak fotogeniczne, że gdyby Instagrama nie było, trzeba by go było właśnie dla tego miejsca wynaleźć 😆. Coś fantastycznego – lepiej by było już tylko podczas miesiąca kwitnięcia wiśni, ale to może następnym razem. Nie udało się też zobaczyć małp, które w Japonii są tak popularne jak u nas wiewiórki – czyli w zasadzie jest ich pełno, ale nie zawsze udaje się je zobaczyć. Ale nic to, wierzę, że jeszcze podczas tej wizyty na jakieś się natknę.

Kolejne kroki skierowałem na północ, trzeba było przekroczyć sporą górę, ale na szczęście był w niej tunel. Trochę mnie zdziwiło, że tunelem samochodowym puszczony był też chodnik dla pieszych – a tunel nie był krótki – dwa i pół kilometra. Prawie ogłuchłem, taki w środku był hałas, ale przeżyłem! Po drugiej stronie odwiedziłem kolejne leśne świątynie i kapliczki i wspiąłem się na kolejną górę widokową. Tu już niestety pogoda zaczęła się kiepścić, słońce zniknęło, więc widoki nie aż tak powalające. Za to spacer przez las, gdy wiatr poruszał gałęziami, z których leciał śnieg jak podczas totalnej zamieci – w pełni to wynagrodził. Miasteczko u stóp Fuji miało charakter religijny. Osiedlali się tu ludzie, którzy obsługiwali pielgrzymów wspinających się na szczyt – i są tu domy pielgrzymów sprzed nawet 500 lat. Już wtedy było ich dużo – jeden zajazd obsługiwał na dobę nawet do 100 pielgrzymów, a domów takich była ponad setka. Pokazuje to skalę ruchu religijnego i wagi Fuji w wierzeniach dawnej Japonii. Dziś miasteczko obsługuje głównie turystów, w tym sporo zagranicznych, napisy są niemal wszędzie po angielsku i chińsku, często też koreańsku.

Na północ od Fuji znajduje się Dolina Pięciu Jezior – zasilanych przez wieki przez coroczne powodzie i lawiny, które co wiosnę powodowały ogromne straty wśród drzewostanu. Śnieg ze zboczy topniał jednocześnie i ogromną falą spływał w tym kierunku. Dziś porobiono tamy, odpływy i rowy melioracyjne (imponującej wielkości, jak na sporą rzekę), więc wulkan choć w tym aspekcie przestał zagrażać. Mój spacer prowadził dookoła największego z jezior. Było zimno, dłużej niż zakładałem (bardzo poszarpana linia brzegowa i góry zaraz przy wodzie, które zmuszają do trzymania się jednak brzegu), ale widok na Fuji był cały czas doskonały. I mogłem obserwować jak chmury atakują wierzchołek. Najpierw pojawił się mały chmurny kapelusik, który potem rozrósł się do ogromnych rozmiarów, wyglądało to jak erupcja. Wspinaczka w takich warunkach faktycznie byłaby samobójstwem: -30 stopni, silny wiatr i jeszcze ta totalna burza śnieżna. Z dołu było zdecydowanie przyjemniej to obserwować 😆.

Na kolację udałem się w to samo miejsce, co wczoraj i tym razem udało się spełnić marzenie. Złożyłem zamówienie i po jakimś czasie czuję delikatne stuknięcie w ramię. Jedząca obok babka pokazuje palcem za mnie, odwracam się i… aż wydałem okrzyk podziwu – za mną stoi robot z moim jedzeniem. Zaszedł mnie tak po cichu, że nie zauważyłem skubańca 😆. Jedzonko było nawet lepsze niż wczoraj i w ilościach niemal nie do przejedzenia – ale po 35 km (tyle mi dziś wyszło) spaceru na mrozie potrzebowałem każdej ilości kalorii.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments