Setsubun i fugu

Miałem dziś w planie sobie porządnie odpocząć, ale nie udało się, gdyż okazało się, że właśnie dziś wypadało święto Setsubun – ostatni dzień zimy według starego japońskiego kalendarza i z tej okazji w świątyniach odprawiane były szopki, które koniecznie chciałem zobaczyć. Eryka dała mi namiary na świątynię za miastem i za pomocą dwóch pociągów, w których spędziłem godzinę, udało mi się tam dostać niemal bez przypału. Niemal, bo na ostatniej stacji bramka nie chciała mnie wypuścić, twierdząc, że mam zły bilet. Musiałem znaleźć maszynę, która aktualizowała bilety (co mnie pocieszyło, że nie jestem jedyną taką osobą, musi to być powszechny problem), która zażyczyła sobie dodatkowych 2 zł i wypluła mój stary bilet, który już tym razem pozwolił mi przejść przez bramkę.

Dojechałem do miejscowości Inuyama i zacząłem od wizyty w świątyni – byłem jednak zbyt zorganizowany i dotarłem 1,5 godziny przed rozpoczęciem obrzędów, zrobiłem więc sobie dla zabicia czasu spacer po okolicznych wzgórzach, które okazały się być starożytnym cmentarzyskiem (ale dziś zostały tylko tablice ze zdjęciami, odkrycia grobowe trafiły do któregoś muzeum), bacznie wypatrując małp. Tym razem nie udało się. Wróciłem do świątyni akurat na czas. Po wspięciu się po długaśnych schodach dotarłem do głównego budynku, gdzie właśnie zbierali się uczestnicy procesji. Ciekawa zbieranina – uczciwi kapłani w tradycyjnych strojach, lokalni politycy, gość przebrany za maskotkę (chyba psa?) i jakieś lokalne gwiazdy celebryckie, w tym facet umalowany jak kobieta, który na dodatek starał się mówić kobiecym głosem. Zapozowali najpierw do zdjęć, a potem ruszyli schodami w dół, dmąc w takie niby dudy. Dotarli do platformy, pod którą zgromadził się spory tłumek i zaczęły się przemówienia. Było to dość abstrakcyjne przeżycie, bo częściowo wyglądało to jak komediowe show – gdy przemawiał facet głosem kobiety, publika skręcała się ze śmiechu, gdy przemawiali politycy (na tle kilkudziesięciu tablic reklamowych) były brawa, potem piszczała coś maskotka i znów były śmiechy, a na końcu religijną pieśń, dość podniosłą, odśpiewał mnich. A potem wszyscy oni zaczęli krzyczeć „demony precz, szczęście przybywaj” i rzucać w publikę poniżej woreczki z orzeszkami i prażoną fasolką. Ludzie rzucili się do walki o woreczki co najmniej jak o klapki w Biedronce, miałem przewagę wzrostu, ale złapałem tylko 1 woreczek, rekordziści wywalczyli po kilkanaście. Według wierzeń święto ma odpędzać złe moce i trzeba zjeść tyle ziarenek fasoli ile się ma lat + 1 bonusową. Jak na moje pierwsze wydarzenie religijne shinto byłem bardzo usatysfakcjonowany poziomem egzotyki 😆.

Następnie ruszyłem ku wypatrzonemu wcześniej z góry zamkowi. Położony genialnie – na stromej górze nad szeroką rzeką, z ośnieżonymi szczytami górskimi w tle – fantastyczny widok, żal jedynie, że pogoda kijowa, więc zdjęcia ciemne i mizernej jakości – musicie mi uwierzyć na słowo. Zamek okazał się najstarszym zachowanym oryginalnym wciąż stojącym japońskim zamkiem sprzed 500 lat, z czasów wojen Sengoku – należał do wujka Ody Nobunagi, czyli najsłynniejszego władcy tamtego okresu. Z bliska też robił wrażenie, w środku trzeba było zdjąć buty i zwiedzać w skarpetkach. Kilka kondygnacji, bardzo strome schody i niskie sufity, niewiele miejsca w środku (tu mieszkał tylko władca, reszta żołnierzy w barakach nieopodal). Totalnie inny styl niż zamki europejskie. Można też było wyjść na gzyms na ostatnim piętrze i prawie bez barierki (bo co to za barierka sięgająca do kostek) obejść dach dookoła. W skarpetkach przy sporym wietrze. Nie ze mną te numery i nie wzruszył mnie nawet prześmiewczy chichot ochroniarza, który obserwował mój odwrót pod prąd zwiedzających 😆.

Wróciłem do Nagoi, gdzie miałem na wieczór umówione spotkanie z jakimś kumplem Eryki, który fascynował się historią Europy i koniecznie chciał się spotkać. Miałem jednak jeszcze kilka godzin, więc poszwendałem się po mieście. I stał się cud – znalazłem dzielnicę otaku, podobną to tokijskiego Akiba, tyle że lepszą. Prawie zero tłumów, niższe ceny, dużo miejsca między półkami – żyć nie umierać. Wrócę tu jeszcze na pewno, bo nawet popatrzeć na te wszystkie gierkowe skarby czysta przyjemność – znalazłem między innymi grę z tej samej firmy, która zrobiła UWO o wojnie feudalnej w Japonii – z zamkiem, który właśnie odwiedziłem na okładce – super radochę z tego miałem 😀.

Kumpel Eryki okazał się spoko gostkiem, przegadaliśmy ciurkiem kilka godzin przy piwie, winie i chyba kilkunastu różnych daniach – pikantnych kałamarnicach, rybie fugu (którą Wiki reklamuje jako igranie ze śmiercią, gdyż jest trująca i niewłaściwe przygotowanie oznacza zgon na miejscu), ogonach wielorybów, jakichś innych rybach i warzywach. Wszystko było przepyszne, a zajadaliśmy w takiej typowej japońskiej knajpie, do której jako obcokrajowiec sam bym nigdy nie trafił ani nie poradził sobie z zamawianiem, więc byłem bardzo zadowolony z lokalnego towarzystwa – mogłem podpatrzeć jak tubylcy spędzają wolny czas od kuchni.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments