Wyboiste początki

Doleciałem! Rozwiązanie zagadki z poprzedniego obrazka – przez okno samolotu widać było Słupy Herkulesa, czyli Cieśninę Gibraltarską – po prawej Europa, po lewej Afryka. Ja leciałem dalej na południe – wzdłuż marokańskiego wybrzeża (pokrytego zaskakująco rozbudowaną siecią dróg jak na taki pustynny teren), by dopiero później odbić na zachód, nieco wgłąb Oceanu Atlantyckiego. Tam czekała już na mnie grupka wulkanicznych wysepek, z których samolot do lądowania wybrał Gran Canarię. Stolica wyspy – Las Palmas to moja baza na najbliższe miesiące/lata (niepotrzebne skreślić). Ale co ja tu robię? Jak już pewnie wspominałem, myśl o zakończeniu przygód i wdrożeniu się w wysysającą chęci do życia powtarzalną pracę nic a nic mnie nie pociągała. Potrzebowałem czegoś bardziej egzotycznego, czegoś czego jeszcze nie robiłem, co będzie wyzwaniem i bardziej niż pracę będzie przypominało grę. I chyba znalazłem 😀.

Dostałem od nowego właściciela klucze do opuszczonego i zapuszczonego mieszkanka i żeby „wygrać” muszę je doprowadzić do stanu używalności. Zapewne użerając się z hiszpańską biurokracją, hiszpańską mentalnością odkładania wszystkiego na jutro, ograniczeniami z bycia na wyspie i rozpraszaczami w postaci wiecznie pięknej pogody, wzywających do wspinania się na nie wulkanów i takich tam. Brzmi zdecydowanie skomplikowanie, ale w sumie o to mi chodziło, o wyzwania, pokonywanie przeciwności i walkę o przetrwanie. Tyle, że na dzień dobry dostałem zbyt intensywną dawkę tychże atrakcji 😆.

Po pierwsze mieszkanko (bardzo duże, jakieś 100 m kwadratowych) znajduje się na stumetrowej górce powulkanicznej – każdego dnia wspinam się po 3-4 razy jak na 25 wieżowca – a chyba już ustaliliśmy, że wspinaczka nie jest moją mocną stroną 😆. I za każdym razem z obciążeniem, bo na górce w sumie nic nie ma, po wszystko trzeba iść na dół. A kupić muszę właśnie wszystko, bo mieszkanie było niemal kompletnie puste – gołe ściany i podłogi. Tyle co udało się przez internet przed przyjazdem załatwić założenie prysznica i wkręcenie dwóch żarówek, żebym jakieś minimum komfortu miał. Znalazł się też jeden materac do spania. I tyle. Cała reszta wyposażenia musi zostać namierzona, zakupiona i wtaszczona na górę – stąd tyle kursów tam i z powrotem.

Największym jednak problemem okazał się fakt, że komputer nie chciał mi się po podróży odpalić – mimo mojego kilkukilogramowego zabezpieczenia. Najbardziej zabolało, że te wszystkie wysiłki z taszczeniem go po Krakowie były na darmo. Zniosłem bohatersko komputer do odległego o 2,5 km serwisu (miałem jeden dużo bliżej, ale nie wzbudził mojego zaufania, bo pracowała w nim ładna i zadbana dziewczyna, w tym dalszym trzech zapuszczonych okularników w zmierzwionych włosach i rozbieganym spojrzeniem 😆) (I tak tak, walczymy ze stereotypami itd, ale poza tym, że nie wyglądała nerdowo, to była ewidentnie zbyt kompetentna, bo miała sporą kolejkę ludzi, reperowała też telefony i widziałem z pięć rozgrzebanych laptopów za ladą, a pracowała sama, więc czekałbym tam kilka dni zapewne). Po chwili dłubania w bebechach… komputer odpalił. Działał! Z radością wróciłem na moją górkę, a tu… jednak nie działa. Wróciłem do serwisu, opisałem sytuację, dostałem wytyczne jak samemu pobawić się kabelkami. Znów wspinaczka na górę i… nadal nic. Kolejnego dnia kolejna wyprawa z kompem, a ten u serwisanta odpala się bez problemu – czary! I tak ganiałem sobie radośnie cztery razy do tego serwisu – tam działał, u mnie nie. Aha, ku memu zaskoczeniu, serwis nie chciał ode mnie kasy, mimo tylu moich wizyt i konsultacji – tu spory plus dla Gran Canarii.

W końcu poznałem okrutną prawdę, zasięgając języka u sąsiada, który potwierdził rodzące się w mej głowie podejrzenie – jemu też nie działają niektóre sprzęty (a tak, bo kontakt mi działał, telefon ładował jak należy), gdyż w budynku napięcie mamy amerykańskie – 110V zamiast uczciwego 220V. Ja rozumiem, że wyzwania, ale taka zabawa moimi uczuciami i pozbawianie mnie podstawowych środków do życia (komputer!) to na dzień dobry chwyt poniżej pasa. Jest to w każdym razie numer jeden na mojej liście do załatwienia – oprócz kompa nie będzie działał czajnik, lodówka ani pralka, kiedy się w nie w końcu zaopatrzę. Jak widzicie, początki naprawdę wyboiste, a nawet nie wspomniałem o jedynych spodniach, które mi się rozwaliły w dzień przylotu (nie mam czasu szukać nowych), czy o tym że nie mam jeszcze internetu i łażę do Burger Kinga sępić darmowe wifi…

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Jedna z tych trzech

No w końcu coś do poczytania!

Gagarin

No, w końcu coś jest, super tak trzymać 🙂

sirpaul

chyba od 5 dni próbuje podłączyć komputer z marnym skutkiem, bo nie ma żadnych wpisów 😛

Gagarin

No właśnie, za szybko pochwaliłem :p