Forum JRK's RPGs

Encyklopedia galaktyczna gier cRPG

Fotoblog - reaktywacja v.2

Strona: < 1 2 3 4 5 > »

Autor Post
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 13

Konto bankowe

Akcja samowolkowa w pracy rozpoczęta – dziś posiedziałem od 10 do 18, jutro planuję od 9 do 17. Odzyskam sporą część dnia, o 17 z minutami jeszcze kilka spraw da się załatwić. Dzisiejszy poranek wykorzystałem na wycieczkę do banku – mam konto w PekaO SA i na razie nie planuję tego zmieniać – wyjazdowo też wstępnie planuje korzystać z ich usług. Aczkolwiek kwestii płacenia kartą w świecie przyjrzę się porządnie innym razem. Dziś byłem zebrać informacje na temat konta oszczędnościowego, czyli takiego subkonta, na które mam zamiar wrzucać kasę przeznaczoną wyłącznie na wyjazd. W założeniu będzie to konto, na które pieniądze tylko wpłacam i one tam do wiosny 2022 leżakują i pod żadnym pozorem ich nie ruszam. Założenie konta okazało się proste, do jego obsługi potrzebna jest tylko aplikacja PeoPay w telefonie. Konto jest darmowe i jego obsługa za pomocą aplikacji też – ale jeśli będę chciał tam jakieś transakcje zawierać przez okienko w banku, czy przez internet – prowizja już się pojawia. Nie przeszkadza mi jednak zabawa z aplikacją, więc jak dla mnie – będzie to opcja darmowa. Przelewanie środków między moim podstawowym rachunkiem i oszczędnościowym jest natychmiastowe i nie ma co do niego ograniczeń, mogę tam i z powrotem kasę sam sobie przelewać i kilkadziesiąt razy dziennie. Wszelkie zobowiązania (kredyty, opłaty itd.) nie ruszają kasy z rachunku oszczędnościowego. Dostaję też nowy numer rachunku – i ten będę mógł stosować przy wszelakich zbiórkach i żebraniu o pieniądze na wyjazd w internecie – więc jak macie jakieś nadwyżki finansowe i chcecie przetestować jak to działa – nic nie stoi na przeszkodzie :D.

Aplikacja ma fikuśne zabezpieczenia – mogę ją aktywować nawet odciskiem palca (czort wie czy mój telefon to obsługuje, nigdy nie próbowałem), łyka też blika, Google Pay, tworzy polecenia przelewu poprzez skanowanie kodu (np. przysłanego na fakturze w mailu) – Panie, bankowość poszła mocno do przodu jak przez te kilka lat się tym nie interesowałem :D. Konto w każdym razie założone, kolejny niewielkie kroczek w kierunku wyprawy zrobiony. Teraz już tylko taki szczególik, jak zapełnienie tego konta cyferkami reprezentującymi moje zapasy pieniężne :D.

Obraz wysłany przez użytkownika
Arabia Saudyjska - 1 obowiązkowe odkrycie

Arabia Saudyjska

Dobra, lecimy też z kolejnym państwem z listy, bo punktów w nim mało, a w zasadzie jeden :D. Przeskakujemy karaibskie Antigua i Barbuda i wskakujemy do Arabii Saudyjskiej. Wyceniona zaskakująco nisko w rankingu bezpieczeństwa na 46/100. Z tego co jednak doczytałem wynika to głównie z faktu posiadania granic z Jemenem i Irakiem, bojówkami terrorystycznymi oraz bardzo ostrym kodeksem moralnym. Jest to kolejny kraj który całkowicie zawiesił wydawanie wiz turystycznych przez covida i chwilowo i tak nie da rady tam wjechać.

MSZ odradza podróże w dwa regiony – na granicę z ogarniętym wojną Jemenem i na granicę z Irakiem. Otrzega też przed terrorystycznymi atakami – duże miasta, w tym stolica już kilkakrotnie atakowane były przez drony i rakiety. Saudyjczycy olewają też przepisy drogowe i często dochodzi tam do wypadków, za samo posiadanie narkotyków skazują na karę śmierci, za występki przeciw obyczajowości (wspomniany kodeks moralny) grozi kara chłosty. Mają specjalną policję religijną, która ocenia czy zachowanie nie podpada pod jakiś paragraf – można pójść siedzieć albo dostać chłostę przez niewłaściwe ubranie (szorty na ulicy zabronione, męskie łydki są zbyt lubieżne by je odkrywać!), sprzeczkę na tle obyczajowym, spożywanie alkoholu, a także przebywanie kobiety z mężczyzną w samochodzie lub w miejscu publicznym, o ile nie są małżeństwem lub nie łączy ich bliskie pokrewieństwo. Sama radość. Nie wolno też forografować saudyjskich kobiet i meczetów (niewierni nie mogą tam też wchodzić). Krzyży, różańców i innych nieislamskich symboli wiary na widoku nosić też nie wolno.

Mimo to oceniam ten kraj jako ‘easy’. A to dlatego, że mam w zasadzie jeden port w nim tylko do odwiedzenia i mogę się szybko ewakuować. Policja poza tym że gania za picie, gania też za wszystkie ‘normalne’ wykroczenia i nie boi się stosować kary śmierci (na marginesie, za homoseksualizm też można dostać stryczek, czy jak to tam wykonują), więc w kraju jest bezpiecznie pod kątem drobnej przestępczości.

Do odwiedzenia: port Jeddah, Półwysep Arabski (cały kraj na nim leży, więc łatwizna), Morze Czerwone (Jeddah leży nad nim) i Zatoka Perska (tu będzie łatwiej zobaczyć choćby z Dubaju).

Obraz wysłany przez użytkownika
Odkrycia z Arabii Saudyjskiej
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 14

Podróże są do bani cz.1

Parę dni temu wspomniałem o jednym z minusów podróżowania – nudzie. Nie jest to oczywiście jedyna niedogodność jaka na mnie czeka. W zasadzie jest cała masa takich niedogodności. Podróżowanie to nie bułka z masłem, to ciężki kawałek chleba :D. A przynajmniej podróżowanie takie, jakie mnie czeka, bo z milionami w kieszeni można zapewne podróżować łatwo, szybko i przyjemnie :D.

Zagrożeniem numer jeden jest oczywiście najgroźniejsza istota zamieszkująca Ziemię – człowiek. Nigdy nie wiadomo, kogo się na swojej drodze spotka – szaleńca, przestępcę, drobnego oszusta, narkomana, fanatyka, czy inne połączenie tych wszystkich uroczych określeń. Z przykrością, ale zawsze na wyjazdach stosuję zasadę ograniczonego zaufania – moje pierwsze założenie jest takie, że każda spotkana osoba będzie próbowała mnie okraść albo oszukać. Staram się więc unikać sytuacji, w których mógłbym być łakomym celem – nie pałętam się sam po ciemnych uliczkach, nie noszę krzykliwych ozdób i nie macham sprzętem elektronicznym. Nie reaguję na zaczepki, staram się ignorować albo grzecznie zbywać nagabywania sprzedawców (niestety nachalne próby sprzedaży wszystkiego to normalka w krajach arabskich). Nie zawsze mi się to udaje – w Maroko miałem mało sympatyczną przygodę, gdy właśnie w ciemnej zapyziałej uliczce po zmroku grupka wyrostków domagała się ode mnie kasy, wyzywając mnie i grożąc mi śmiercią. W teorii mogłem ze dwóch znokautować, ale to by tylko eskalowało całą sytuację, wybrałem więc wariant ucieczki i proszenia o pomoc przypadkowych przechodniów. Ktoś się nade mną ulitował dopiero gdy dotarłem do meczetu i od niechcenia przegonił napastników. Nie zniechęciło mnie to jednak to dalszych wypadów na miasto, tyle że byłem jeszcze ostrożniejszy.

Obraz wysłany przez użytkownika
Marakesz, Maroko, maj 2019

Przykłady oszustw i naciągania turystów i obcokrajowców są niesamowicie różnorodne – mi osobiście wielokrotnie próbowano wmówić że się zgubiłem i proponowano pomoc, „ratowano” przed nadjeżdżającym samochodem (a potem domagano się nagrody), nazywano przyjacielem, wręczano jakiś szajs w prezencie, a potem domagano się prezentu zwrotnego (oczywiście w gotówce). I to akurat nie jest domeną tylko krajów arabskich – w Europie kiedyś ktoś wczepił mi w klapę krzyżyk i domagał się kasy, licząc, że go nie będę z siebie zdzierał. W egzotycznych państwach lubią też oszukiwać na banknotach – licząc na niewiedzę w tym zakresie nowoprzybyłych – coś jak wręczanie komuś w Polsce kasy sprzed denominacji. Próbowano mnie też oszukać w miejscach w których nocowałem, wymyślając przepisy o obowiązkowych dopłatach (a np. Włosi lubią ‘zapominać’ w internetowych ofertach o podatku turystycznym, który trzeba dopłacać na miejscu), sprzedawać bilety wejściowe do miejsc, gdzie bilety nie są wymagane, wozić taksówką trzy razy dookoła miasta zanim zostałem dowieziony do celu. Sporo tego, a na pewno codziennie wymyślane są nowe sposoby na oszukanie obcego frajera.

Obraz wysłany przez użytkownika
Marakesz, Maroko, maj 2019

Pomijam już takie akcje, jak porywanie turystów dla okupu, czy mordowanie ich z pobudek religijnych. W Maroko byłem kilka miesięcy po tym, jak dwóm dziewczynom ze Skandynawii, które przyjechały z namiotem i spały w górach Atlas (odwiedziłem dokładnie tą samą mieścinę podczas mojego samotnego wyjazd) lokalni sympatycy Al Quaidy obcięli głowy. Zostali potem schwytani i sami pozbawieni życia w świetle prawa, ale rodzinom zabitych niewiele to pewnie już dało. Takie coś też niestety trzeba wziąć pod uwagę – ale postanowiłem, że nie wystraszy mnie to na tyle, by do końca życia siedzieć grzecznie w domu. Zresztą, dwa razy zostałem napadnięty rabunkowo w Polsce – raz dostałem w twarz kastetem i zaliczyłem nokaut, drugi raz grożono mi nożem i straciłem portfel, więc tak naprawdę z mojej perspektywy 100% napadów wydarzyło się w kraju ojczystym :D, zagranica jest bezpieczniejsza.

Obraz wysłany przez użytkownika
Marakesz, Maroko, maj 2019
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 15

Podróże są do bani cz. 2

Lecimy dalej z antyatrakcjami podróży. Na drugim miejscu wrzucam choroby. Chorowanie w domu jest do bani, ale chorowanie w obcym terenie, samemu, wśród ludzi którzy nie mówią w ludzkim języku i kto wie jakim poziomem medycyny się szczycącym, jest jeszcze mniej zabawne. Jak do tej pory udało mi się uniknąć hospitalizacji podczas moich pobytów za granicą, ale raz wracałem z Madrytu z okrutnym bólem zęba – zaczął mi się w drodze w na lotnisko i trwał kilkanaście godzin – przez całą drogę powrotną. Aż do tamtego dnia wychodziłem z założenia że środki przeciwbólowe są dla cieniasów i nie stosowałem ani nigdzie ze sobą nie zabierałem. Ale kiedy po 10 godzinach cierpień ktoś już w ostatnim busie z lotniska do domu poratował mnie Ibupromem, ból przeszedł niemal od razu, to zmieniłem zdanie. Moje wcześniejsze antyprzeciwbólowe przekonania przydały się na tyle, że organizm nie miał okazji uodpornić się na leki, więc teraz działają jak marzenie. Od tamtej pory zawsze jakieś przeciwbólowe mam przy sobie, ale szczęśliwie już się więcej nie przydały.

Oczywiście, największym problemem są takie choroby i obrażenia, które wyłączyłyby mnie na dłużej z dalszej podróży, czy wręcz zmusiły do powrotu – czyli np. jakieś większe złamania - z nogą w gipsie raczej pod namiotem sobie w Peru sam nie poradzę :D. Takich muszę unikać, ale w sumie nic nie poradzę, muszę się z nimi liczyć.

Tym, co mnie na bank czeka są problemy żołądkowe. Wszelkie zemsty faraona i inne „przyjemności” związane z testowaniem lokalnej żywności zawierającej inną florę bakteryjną. Bardzo lubię produkty mleczne, typu jogurty, deserki, mleka smakowe i zawsze próbuję lokalnych ich wersji , co niemal zawsze kończy się oczywiście rozstrojem żołądka i biegunką. Na cztery pobyty w Egipcie, zemsta faraona, czyli biegunka, dorwała mnie cztery razy, aczkolwiek za każdym razem nieco później, ostatnim razem już miałem nadzieję że się wręcz uodporniłem, ale poczułem znajome bulgotanie w brzuchu podczas odprawy do odlotu. Natychmiastowa ewakuacja do lotniskowego kibelka, gdzie ktoś oczywiście usiłował mnie oszukać kłamiąc, że jest płatny i na dodatek trzeba kupić od niego papier, ale nie byłem w nastroju do negocjacji, wyrwałem mu rolkę i wpakowałem się do środka. Tam otworzyły się wrota piekieł i mogę kiszki próbowały się wykręcić na drugą stronę. Dodatkowego smaczku dodawał fakt, że chwilę to trwało i zaczęli moje nazwisko wywoływać przez megafony – samolot jednakże na mnie poczekał i nie utknąłem w obcym kraju bez powrotnego biletu :D. Innym razem we Włoszech, podczas jazdy pociągiem z Neapolu na Wezuwiusza, musiałem się w trybie pilnym ewakuować na przypadkowej stacji, bo kibelka na pokładzie nie było, a lokalna wersja zemsty Cezara też zażądała ode mnie ofiary z wnętrzności.

Obraz wysłany przez użytkownika
Portugalskie wybrzeże Atlantyku - jesień 2018 - kibelka ani widu ani słychu

No dobra, skoro już przy takich gó*nianych tematach jesteśmy ;D. Przez całe przedszkole, podstawówkę i liceum, czyli 16 lat edukacji nie odwiedzałem toalet w tychże placówkach naukowych. Miałem jakąś schizę i umiałem skorzystać tylko z domowego kibelka. Od najmłodszych lat życia trenowałem więc ciało i umysł tak, by sprawy fizjologiczne załatwiać wtedy kiedy ja sobie życzę, a nie kiszki. Na studiach, gdy wyjechałem z domu mi schiza przeszła, bo musiała, ale zdolności pozostały. Pokonać je mogą tylko naprawdę potężne klątwy, a i nawet wtedy mam dłuższe niż zwykły śmiertelnik okienko w którym mogę stawić opór nieuniknionemu. Stąd nigdy nie miałem potrzeby, by odpowiedzieć na zew natury w warunkach nie toaletowych, czyli na przykład na łonie przyrody. Tak, dotarliśmy do tematyki, której kilka dni temu domagał się Morrak, czyli kupy w lesie.
I smutna prawda jest taka, że nie umiem :D. Nigdy nie było potrzeby się nauczyć – ale obawiam się, że w podróży taka zdolność jednak będzie mi potrzebna. I to nawet nie tylko w sytuacjach kryzysowych, ale nawet podczas biwakowania gdzieś w dziczy. Zbieram siły, by rozpocząć wkrótce testy w okolicznych lasach, ale nawet nie wiem jak zacząć. Link od Morraka opisuje tylko aspekty estetyczne – kopanie dołka i zakopywanie swego dzieła, nie wspomina jednak o technice. Obawiam się, że będę musiał poszukać instrukcji na youtube i już się cieszę na to, jak algorytm z reklamami zareaguje na fakt szukania przeze mnie sformułowania „jak kucać do kupy w lesie”. Ale lepsze to, niż zafajdać sobie spodnie i buty przez nieudane eksperymenty. Zdam oczywiście relację z postępów :D.

Obraz wysłany przez użytkownika
Zachodniopomorskie lasy - szukam miejsca na toaletę - maj 2021
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 17

Pierwsza krew kasa

W pracy moja samowolka trwa już ktoryś dzień i póki co nikt się nie czepia - moja taktyka najwyraźniej wypaliła. Wywiesiłem sobie na szybie i drzwiach nowy wydrukowany harmonogram działania punktu - i wygląda to prawie że legalnie :D. Poniedziałki i czwartki 10-18, wtorki, środy, piątki i soboty 9-17. W sumie 48 godzin tygodniowo, więc i tak za dużo jak na mój gust, ale zawsze to lepsze niż wcześniejsze 60 godzin na tydzień. Ludzie nadal zaglądają bardzo sporadycznie (aczkolwiek trochę się ruszyło i już nie trzech, ale trzynastu klientów dziennie mi przeszkadza), był więc czas zakończyć Steins;Gate - 5 na 6 zakończeń, do ostatniego brakującego musiałbym przeklikać połowę gry, a aż takiego zaparcia nie miałem. Zacząłem teraz coś bardziej ambitnego - Might and Magic 4+5, czyli World of Xeen. Mocno retro, trochę się muszę motywować do grania - ale jak mam do wyboru patrzeć w sufit albo grać w archiwalną gierkę, to jednak gram w gierkę :D. Zgrałem też sobie na lapka milard zdjęć które przez ostatnie 10 lat napykałem i nie miałem czasu obrobić i powoli (wytrzymuję 3 godziny dziennie) je segreguję, obracam, kasuję duble i niewyraźne i kataloguję. Jeszcze ze 2-3 tygodnie i będę miał porządek w zdjęciach :).

Obraz wysłany przez użytkownika
Hiszpania, lato 2016 - wzrok was nie myli, górny znak dotyczy tego, o czym był poprzedni wpis :D.

Przez to wszystko nie było czasu dziś w pracy siąść do działalności blogerskiej, ale żeby nie było że dzień tak całkiem zmarnowany, to zrobiłem w domu remanent w szufladach i szafkach i powyciągałem z zakamarków monety i banknoty z wyjazdów. Uzbierało mi się 16,03 GBP, 21,12 EUR i 3,00 SKK. Oficjalnie wędrują do woreczka wyjazdowego - mam tym samym pierwsze fundusze!

Obraz wysłany przez użytkownika
Pierwsze środki na wyjazd!
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 14 cze 2021, 19:40. »
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 19

Dylematy sprzętowe

Bez obaw, nie porzuciłem jeszcze mojego bloga, wyprawa nadal aktualna :D. Wczorajszy dzień w pracy w całości spędziłem na lekturze wszelkiego rodzaju poradników, wspomnień i takich tam, odnośnie przeróżnych wypraw. I tak widzę, że jeszcze dużo pracy i przygotowań przede mną. Próbowałem zagłębić się w tematykę plecaka i namiotu na drogę – i to są tematy rzeki. Wybór karimaty to w porównaniu z tymi wyborami pikuś. Plecak ma być i lekki i poręczny, wygodny, ale też wytrzymały i pojemny. I ma przetrwać wszystko. A przy tym nie złamać mi karku po kilku miesiącach noszenia. Będzie problem z wyborem – nawet nie wiem jaką pojemność mam celować – choć zapewne mniej niż 60l nie da rady. Namiot to samo – sporo poczytałem o tarpach, ale raczej skuszę się jednak na klasyczny zamykany namiot, który mimo że waży te kilka razy więcej, ale daje mi ochronę i przed deszczem i przed ludzkim okiem i przed robakami. Tu też przydałoby się wybrać model jak najlżejszy i najporęczniejszy w użyciu, a przy okazji dający największą ochronę przed zimnem, deszczem i wiatrem. Coś czuję, że jeszcze sporo czytania na ten temat przede mną. Aczkolwiek jakiś namiot posiadam już w tej chwili – i póki co jestem z niego nawet zadowolony – kupiłem go w 2019 na biwakowanie w Szkocji, ale przez to że strasznie wtedy lało, to go ani razu tam nie użyłem. Rozbijałem go już za to wielokrotnie w ogródku i w mieszkaniu – podczas pierwszego lockdownu spałem w nim przez kilka miesięcy (ale oszukiwałem i rozbiłem go na łóżku, więc było miękko i wygodnie :D). W planie mam spróbować pospać w nim na dworze w te wakacje – zaczynając od trawnika przed domem, a potem szalejąc gdzieś dalej w terenie - ale bez karimaty będzie to spore wyzwanie.

Obraz wysłany przez użytkownika
W takich warunkach, to spanko pełen komfort.

Kolejny dylemat, który starałem się wczoraj rozwiązać, to kwestia obuwia. Do tej pory, wszystkie moje wyprawy z plecakiem opierałem na zestawie ciężkich butów trekkingowych za kostkę. Czułem się w nich zawsze bezpiecznie, nigdy nic sobie nie skręciłem, zrobiłem w nich te kilka tysięcy kilometrów, ale mimo wszystko mają sporo minusów. W klimatach gorących stopy strasznie się nagrzewają, pocą i obtarcia oraz bąble są gwarantowane. Dodatkowo, śmierdzą :D i są ciężkie. Łażenie na duże dystanse w sandałach odpada, bo piach, żwir i kamyczki trzeba wysypywać co kilkaset metrów, dodatkowo trzeba uważać gdzie się staje, stopy zaliczają wszystkie krzaczory, pokrzywy i inne paskudztwa. I miły przewiew i komfort temperaturowy tego nie rekompensują. Szukam więc jakiegoś rozwiązania pośredniego – sporo czytałem o butach do długich wędrówek i znalazłem info o czymś co być może okaże się zbawieniem – lekkich butach z dobrą podeszwą i mocniej obudowaną piętą plus dodatkowe szmatki dla biegaczy od góry dla chronienia przed piachem. Tu też – muszę doczytać i się doszkolić w tym temacie.

Śpiwór to też ważny wybór – ale tu póki co pozostaję przy swoim nabytku sprzed 10 lat z Irlandii – mały, lekki, przetestowany wielokrotnie w warunkach bojowych, a na dokładkę ciepły – jeśli będę wymieniał, to nowy model będzie musiał pobić jego osiągi :D.
Po namyśle za to, zdecydowałem całkowicie zrezygnować z zabierania ze sobą jakiejkolwiek kuchenki turystycznej – nie będę taszczył ze sobą sprzętu, garnków, ani zapasów paliwa – skupię się na żywności suche i zimnej. Jeśli najdzie mnie ochota na gotowanie, będę musiał korzystać z kuchni dostępnych w schroniskach, guesthousach i takich tam, jeść na ciepło mogę też „na mieście”. Odpadają tym samym kilogramy do taszczenia w plecaku, odpada konieczność szukania wody pitnej w terenie do przygotowania posiłku oraz sklepów do uzupełnienia paliwa. Na batonach, czekoladach i zimnym mleku zagryzanym kabanosem też da się przeżyć ;D.

Poczytałem też sobie o idei „light trekkingu”, czyli takiego pakowania, które skupia się na maksymalnej minimalizacji niesionego ze sobą dobytku. Jest to idea miła mojemu sercu, którą praktykuję osobiście od wielu lat, aczkolwiek u mnie wyewoluowała samodzielnie, bez czytania o niej wcześniej w poradniku :D. Na pierwszym Camino, gdy mój dobytek taszczyłem na plecach przez 500 km szybko odkryłem, że tak naprawdę nie potrzebuję aż tylu majdanów, jak mi się początkowo wydawało (i nie tylko ja, po schroniskach ludzie zostawiali tony swojego sprzętu – głównym towarem były Biblie :D). Drugie przejście Camino, już pełne 1000 km tylko utwierdziło mnie w tym, na każdym kolejnym było już coraz lepiej i coraz lżej. Ale z tego co czytam, jeszcze sporo można ugrać – ludzie łamią szczoteczki do zębów, ucinają frędzle dekoracyjne i metki z ubrań, żeby ugrać kilka gramów mniej :D.

Niby się z tego naśmiewam, ale w sumie w zdaje się 2017 miałem podobną przygodę w Hiszpanii. W przypływie szaleństwa wybrałem się na pieszą wędrówkę z Andaluzji w porze letniej – temperatury powyżej 40 stopni prawie mnie wykończyły. Jakimś cudem dałem radę przejść przez kilka pierwszych dnia, ale bodajże czwartego utknąłem w parku narodowym. Po kilkudziesięciu kilometrach morderczego marszu w palącym słońcu, gdy do docelowej wioski zostały mi ostatnie kilometry, wyrosła na mojej drodze góra. Poprzednia mieścina była jakieś 10 km za mną, żywego ducha po drodze nie widziałem, wypiłem podczas marszu 5 litrów wody (a siusiu po tych 5 litrach ani razu, wszystko odparowałem), sił już nie było. Poddałem się, siadłem pod jakimś pojedynczym lichym drzewkiem, które cienia i tak prawie nie dawało i planowałem zostać tam do wieczora. Ale po paru minutach, gdy z drzewa spadla przede mną żmija, musiałem zrewidować moje założenia. Dokonałem analizy posiadanego ładunku i wywaliłem prawie połowę posiadanych ciuchów. Zwinąłem je w zgrabną kulkę i zostawiłem przy drodze. I też walczyłem o każdy gram – łącznie z wyrzucaniem jakichś szpilek i naszywek :D. I tak, odciążony o połowę, stękając i jęcząc, tracąc oddech co kilka kroków i niemal majacząc, wspiąłem się na tą ostatnią górę – przeszkodę. A za nią była już zbawcza wioska z piciem i noclegiem. To był wtedy mój ostatni dzień na Camino, resztę urlopu spędziłem robiąc 6500 km po Europie i odwiedzając porty z UWO, ale o tym opowiem jakimś innym razem. Aha – rok później wróciłem do Andaluzji jesienią i w lepszych warunkach pogodowych raz jeszcze zrobiłem tę samą trasę – ale moich rzeczy już tam nie znalazłem :D.

Obraz wysłany przez użytkownika
Tu zostałem pokonany
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 24

Fiasko biwakowe

Fala upałów z ostatnich dni, a potem gwałtowne burze, gradobicie i urwanie chmury, które zamieniło moją ulicę w rwącą rzekę w przeciągu kilkunastu minut, przypomniało mi o jeszcze jednym minusie podróży :D. W domku mam przyjemny chłód, miałem też się gdzie schować przed ulewą i piorunami. W trasie nie zawsze jest taki komfort. Tam będę w zasadzie przez ten rok bezdomnym, wiecznym tułaczem, który nie będzie wiedział że trzeba się jeszcze tylko chwilkę przemęczyć i już za moment będzie można we własnym domku wziąć orzeźwiający prysznic albo przebrać się w coś suchego. Cały mój dobytek będzie na plecak, więc jak zmoknę, to wszystko mi przemoknie O_o. Upały, zimno, deszcz, wiatr, parnota, duża wilgotność – to będzie mój chleb powszedni przez całą podróż i nie będę miał przed tym ucieczki. Już się cieszę na te atrakcje :D. Szczęśliwie, upały aż tak mi nie dokuczają, specjalnie staram się teraz więcej podczas nich spacerować (ale podstawa to nakrycie głowy i duże zapasy wody).

Obraz wysłany przez użytkownika
Znalezione dziś w ogródku

Przeprowadziłem też pierwszy w tym roku test namiotu w warunkach polowych - zaczynając od rozbicia się w moim ogródku. Nie mam jeszcze karimaty/maty, więc zbudowałem sobie legowisko z kilku kołder. Noc z soboty na niedzielę była na tyle ciepła, że w śpiworze wytrzymałem jakieś 20 sekund i szybko się z niego wykopałem – nie był konieczny. Bałem się, że przeszkadzać mi będą osiedlowe pijaczki, którzy lubią sobie urządzać głośne libacje letnią porą, ale ku mojemu zaskoczeniu było bardzo cicho. Tak cicho, że słyszałem co leci w telewizji w sąsiednim bloku, gdzie otwarte było okno :D. Niestety, okazałem się cieniasem i było mi strasznie niewygodnie i twardo. Pomęczyłem się wiercąc i kręcąc – szukając pozycji do spania gdzieś tak do 2 nad ranem i poddałem się. Przespacerowałem te 5 kroków do domku i padłem na mięciutkim łóżeczku :D. Pierwsze starcie całkowicie nieudane, ale też widzę, że karimata może być dla mnie za słaba – trzeba się będzie jednak skusić na bardziej komfortową matę samopompującą. Kolejny test namiotu – jak sobie takową sprawię. Wyszedł też inny problem – w domu śpię w zasadzie na płasko, poduszki nie potrzebuję –ale widać działa to tylko na miękkiej powierzchni – na płaskiej podłodze namiotu głowa nie chciała równo leżeć. A to oznacza, że muszę pokombinować coś z poduchą do spania. Poszewka ze śpiwora wypchana bluzą to zawsze jakieś rozwiązanie, ale może znajdzie się coś bardziej fachowego – jakaś dmuchana lekka poduszeczka jak do samolotu? Będę się musiał przyjrzeć tematyce.

Obraz wysłany przez użytkownika
Pierwsza próba biwakowania na zewnątrz w 2021
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 25

Języki obce

Wracam do pytania, które pojawiło się już jakiś czas temu, a dotąd się do niego nie odniosłem – języki obce. Moja podstawa na której bazuję to angielski, uniwersalny ogólnoświatowy język, którym w założeniach powinienem się dogadać z ludźmi na całym świecie. Angielski mam na poziomie który pozwala mi na swobodną rozmowę w niemal dowolnym temacie (a przynajmniej takim, w którym i po polsku się mogę poruszać – nazw np. większości kwiatków nie znam nawet po polsku, więc ciężko oczekiwać, że będę je znał w angielskim :D). Nie boję się go też używać, po tych w sumie pięciu latach w Irlandii oswoiłem się z nim na tyle, że nie mam żadnych zahamowani ani blokad – a to jest częsty problem osób zaczynających naukę.

W szkole uczyłem się też niemieckiego (i to w sumie przez 12 lat), ale niewiele już z niego pamiętam – brak używania spowodował, że ostro cofnąłem się w nim w rozwoju. Sporo jednak rozumiem ze słuchu, nawet jeśli poprawnie gramatycznie zdania sam już nie sklecę :D. Rosyjski – tu uczyłem się tylko 4 lata, ale bukwy jeszcze pamiętam, więc czytać cyrylicę (dukając literki jak uczeń z podstawówki :D) potrafię. I mieszkając tyle lat na granicy z Ukrainą, mając kontakty i z Rosjanami i Ukraińcami, jakoś się w tych językach dogadam – są na tyle podobne, że ja gadam po polsku, Rosjanin po swojemu i jakoś się rozumiemy :D. Hiszpańskiego się nie uczyłem w szkole, ale w Hiszpanii spędziłem już w sumie podczas tylu moich pobytów kilka miesięcy. I przy okazji nieco języka liznąłem – w kwestii jedzenia, spania i bolących stóp się po hiszpańsku dogadam, inne tematy niestety to czarna magia :D. A szkoda, bo hiszpański to język, który bardzo by mi się przydał w niemal całej Ameryce Południowej.

Obraz wysłany przez użytkownika
Tu chyba nie trzeba tłumaczyć, wszystko jest napisane czarno na białym :D.

Ogólnie mam smykałkę do obcych języków – wyławiając pojedyncze znajomo brzmiące słowa z czyjejś wypowiedzi albo napisu jestem w stanie zgadywać o czym rozmawiamy :D. We Włoszech na Wezuwiuszu przetłumaczyłem całą tabliczkę informującą zanim się gapnąłem że była po włosku i w teorii nie powinienem tego rozumieć, bo włoskiego nie znam :D. Ale dla równowagi, żeby nie było że taki ze mnie kozak, nieźle się tam też raz przestraszyłem, gdy kupując bilet do Florencji (Florence) na bilecie mi wyszło Firenze – myślałem, że coś skopałem i jadę w złą stronę, albo w dobrą stronę, ale ze złym biletem – ale nic z tych rzeczy, Włosi tak po prostu nazywają to miasto, inaczej niż reszta świata – coś jak Danzig i Gdańsk :D.

Obraz wysłany przez użytkownika
Pismo obrazkowe - ratunek przy braku znajomości języka.

Nic a nic nie blokuje mnie świadomość trudności w porozumiewaniu się – „gadam” też czasami za pomocą mowy gestów. To mi przypomina kolejną historyjkę z podróży, tym razem z Portugalii. Portugalski nie jest podobny do żadnego innego języka, dla mnie brzmi niemal rosyjsko. Próbowałem wydostać się z jakiejś zapomnianej wioski za pomocą transportu publicznego – kierowałem się na północ, środkiem kraju, celując w Hiszpanię. W Portugalii tez idzie Camino (tam nazywane fonetycznie Caminio) i tą trasę w teorii robiłem, tyle że nie pieszo, bo droga mi się nie spodobała, jako że prowadziła niemal cały czas autostradami, tylko zwiedzałem sobie co ciekawsze miejscówki, na noc dopiero przeistaczając się w pielgrzyma, żeby załapać się na dostępny im darmowy nocleg ;D. W każdym razie, w końcu podjechał jakiś busik i usiłowałem dogadać się z kierowcą, dokąd jedzie. Angielskiego nie znał. Pokazuję mu na siebie, na mój plecak i mówię mu „Ja – Caminio”, potem pokazuję na niego i pytam „ Ty – Caminio?”. On na to wydał z siebie taki „iiii” dźwięk, zrobił dłonią falę (którą zinterpretowałem jako „prawie tak”) i macha na mnie ręką żebym wsiadał. Byłem jedynym pasażerem podczas niemal godzinnej podróży. I po tej godzinie, zza jednej z górek, za zakrętem nagle wyłonił się przede mną… ocean. Kurde, typ zawiózł mnie nie na północ, ale na zachód. Trochę się podłamałem, ale nic to. Biorę się do wysiadania, a gość mi zabiera plecak. I gdzieś mnie ciągnie. Zaprowadził mnie na dworzec pociągowy i tam kupił mi za swoją kasę bilet na pociąg we właściwym kierunku O_o. Pociąg był co prawda dopiero za kilka godzin, ale miałem przynajmniej czas zwiedzić nadmorską mieścinę. Która zresztą kilka lat później została dodana jako port do UWO, więc i tak pojawiłaby się na mojej liście „do odwiedzenia” :D. Tamtego dnia odkryłem, że znajomość języków obcych jest owszem przydatna, ale jej brak też czasami może się okazać korzystny :D. Aha – dziękuję po portugalsku to obrigado (albo obrigada, jeśli mówiąca jest kobietą) i to umiałem powiedzieć i powiedziałem mu wielokrotnie :).

Jakieś kolejne pytania od czytelników, o czym byście chcieli poczytać, przyjmuję życzenia :D.
Obraz wysłany przez użytkownika
Widoczek z mostu na granicy Portugalia/Hiszpania.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 26

Namiot w ogródku – podejście drugie

Wczoraj zupełnym przypadkiem napatoczyłem się na dawno nie widzianą znajomą i tak z przypału zadałem jej pytanie, czy aby nie ma maty samopompującej się. Ku memu zdziwieniu, okazało się, że a i owszem, posiada dwie sztuki, jakiś czas temu próbowali z mężem wciągnąć się w biwakowanie, ale po jednej nocy pod namiotem stwierdziła, że to był głupi pomysł i namiot sprzedali. Maty jednakże zostały i jedna z nich została wyciągnięta do pożyczenia mi z głębin piwnicy.

Pierwszy szok jaki przeżyłem, to wielkość opakowania – to draństwo miało być malutkie i zajmować mniej miejsca niż karimata – a tu dostałem ogromniasty worek, prawie tak duży jak ten od namiotu. Jest to tez dość ciężkie – 1.1 kg, więc więcej niż mój śpiwór. Po rozłożeniu i poluzowaniu zaworka, samonadmuchiwanie trwało jakieś 5 minut, potem przez chwilę próbowałem dodmuchiwać, ale więcej wtedy powietrza uciekało – może trzeba coś inaczej z zaworkiem porobić, nie wiem, nie znam się :). Nieważne, jakoś tam się nadmuchało i tak. Nie wyglądało to zbyt imponująco – grubość tej maty to na oko jakieś 2 cm, ale okazało się wystarczające. Komfort leżenia skoczył drastycznie, nie miałem już bólu kręgosłupa od leżenia na gołej ziemi. Mata jest dłuższa niż ja, ma prawie 2 metry,ale mocno wąska – na leżąc na baczność ledwo się na niej mieszczę.

Obraz wysłany przez użytkownika
Trochę draństwo wielkie

Wieczorkiem znów wobec tego rozbiłem namiot i tym razem już bez kołder, z samym śpiworem podjąłem próbę spania w ogrodzie nr 2. I – tym razem znów poległem – znaczy nie udało mi się tam zasnąć. I tym razem przyczyną nie była niewygoda, bo jako tako dawało radę (ale wolę spać na boku niż na plecach, więc znalezienie właściwej pozycji w której bym sobie ręki którejś nie przygniatał nie było łatwe), ale… w sumie sam nie wiem. Mój zwykły styl, to zasypianie po 10 sekundach od przyłożenia głowy do poduszki, jak nie usnę przez pięć minut, to wpadam w deprechę i mam myśli o insomni. I sam się nakręcam na niespanie :D. Na szczęście rzadko mnie coś takiego dopada. Tym razem – czy to z wrażenia i przejęcia, pokręciłem się na tej macie z pół godziny i stwierdziłem, że wracam do łóżka. Ale i to nic nie dało – w łóżku powierciłem się kolejne 1,5 godziny zanim nadszedł sen. Odpadłem więc dopiero gdzieś koło 2 nad ranem. Kolejna próba - dziś w nocy, aczkolwiek podobno ma coś popadać, więc jeszcze się zobaczy. Póki co namiot : ja, prowadzi 2:0.

Obraz wysłany przez użytkownika
5 minutek na trawce i nadawało się do użytku

To jeszcze w kwestii spania – do poprawnego uśnięcia w warunkach domowych potrzebuję ciemności i ciszy. Nie dam rady usnąć przy włączonym radio, czy telewizorze – będę tego słuchał zamiast spać. Zawsze wyrzucam też z pokoju zegar ścienny, bo jego tykanie też mi przeszkadza :D. Do spania w dzień, gdy jest za jasno wykorzystuję jakąś koszulkę czy coś co narzucam sobie na oczy – to też działa. Z jakiegoś magicznego powodu ograniczenia te odpadają podczas moich wyjazdów. Nagle czarodziejsko nie przeszkadza mi fakt, że śpię w jednym pomieszczeniu z dziesiątkami innych hałasujących osób (rekord to spanie w kościele, gdzie było w sumie niemal 100 piętrowych łóżek, więc jakieś 200 osób) (no chyba że ktoś ostro chrapie, wtedy obudzi i nie daje pospać), choć czasem korzystam wtedy z zatyczek do uszu. Zasypiam też w pociągach i autobusach (usnąłem też w pociągu Marakesz- Casablanca, gdzie byłem w składzie jedynym białym, ups). Podejrzewam że kluczem do sukcesu jest tu totalne zmęczenie – gdy przeczłapie się z plecakiem w upale 30 km i popije dobrym winkiem do snu, takie detale jak gnieżdżący się dookoła obcy przestają mieć znaczenie. Ale tu ciekawostka – zwyczajne picie alkoholu działa na mnie (p)obudzająco – podnosi mi ciśnienie i powoduje bezsenność – więc picie dla samego picia oznacza dla mnie pół nieprzespanej nocy – stąd niełatwo mnie namówić na drinka albo dwa :D. Pod śródziemnomorskim słonkiem jednakże te zasady nie działają – sangria przy 30 stopniowym upale działa na mnie uspokajająco :D.

Inna moja magiczna zdolność związana ze spaniem to natychmiastowe przebudzenie do pełnej świadomości. W momencie otwarcia oczu natychmiast wiem kim jestem i gdzie jestem. Nawet gdy budzę się w środku nocy w totalnej ciemności gdzieś na hiszpańskiej prowincji. Albo gdy w londyńskim schronisku, ktoś budzi mnie pytając po angielsku o numer pryczy, też płynnie przechodzę do odpowiedzi. Średnio ledwie raz do roku zdarza mi się obudzić totalnie zdezorientowanym – i uwielbiam te momenty, kiedy nie wiem jak się nazywam :D – aż żal że to tak rzadko mi się przydarza.

Obraz wysłany przez użytkownika
Długość dokładnie taka, jak namiotu, ani centymetra różnicy

Tymczasem w pracy czekają mnie zmiany. Zostałem zatrudniony w Lotto do prowadzenia nowego punktu, ale jeszcze nie jest gotowy do oddania (i od początku czerwca nic a nic nie zostało zrobione w tym kierunku, zero postępów, nikt tam nie pracuje nad wykończeniem wnętrza), na czas oczekiwania wsadzili mnie do jeszcze innego punktu, który też startował. Ale z nieoficjalnych źródeł (zalety mieszkania w małym miasteczku) dowiedziałem się, że od tego piątku punkt przejmują dwie inne osoby, które właśnie pokończyły w tym kierunku szkolenia i dostały wczoraj umowę. Żeby było śmieszniej – o mnie centrala zapomniała. I to dosłownie - kiedy jedna z dziewczyn która w piątek przychodzi wykopać mnie z mojego fotela zapytała w centrali, co z osobą która obecnie tam jest (czyli ja), nastąpiła tam konsternacja – byli przekonani, że punkt jest nieczynny. Uroki pracy w państwowej firmie z rozrośniętą kadrą kierowniczą, gdy nad wszystkim czuwa pięciu dyrektorów jednocześnie i tak naprawdę nikt nic nie wie. Miałem nadzieję, ze dziś jakoś to jednak ogarną i dadzą mi znać, ale nic z tego – jutro będę sam usiłował jakąś informację od nich wyciągnąć.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Użytkownik
Dołączył: Cze 2012
Posty: 118
Zazdroszczę tego skilla z budzeniem się, ja potrzebuję jednak pewnej chwili na rozruch, i kilku budzików po sobie, żeby mieć pewność że wstanę o zadanej porze ;p .

Kierownicy kierownikami, ważne, żeby kadry o pensji nie zapomniały :P . Swoją drogą, to dziwi mnie, że otwierają nowe punkty, pandemia sprawiła, że ludzie byli zmuszeni załatwiać sprawunki przez internet, więc myślałem, że raz przestawieni, nie wrócą już do wycieczek do sklepu.
_______________
Take a good hard look at the mother fucking blimp!
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 31

Sprawy bieżące

Trochę się zaniedbałem z pisaniem, ale już nadrabiam i się tłumaczę. Zmieniłem punkt w którym sprzedaję losy - z takiego, w którym przez calutki dzień miałem 3 klientów na taki, w którym klient pogania klienta - nie mam już czasu na nic poza pracą w pracy :D. Oczywiście nie wiadomo, jak długo w nim zostanę, ale jeśli udałoby mi się w nim popracować przez calutki lipiec, to miałbym utarg, a co za tym idzie prowizję taką, że byłby pierwszy solidny filar wyjazdowy. Trzymam kciuki, żeby im się coś nie odwidziało i mnie po tygodniu albo dwóch nie przenieśli znów na jakieś bezludzie. Ale - jak wspomniałem, koniec z siedzeniem na lapku przez cały dzień, teraz już go nawet ze sobą nie zabieram, bo nie ma czasu go nawet odpalić. Te kilka dni i tak już jest prowizyjnie zmarnowanych, bo w czerwcu nie osiągnę już nic sensownego (zostały raptem 2 dni), ale od lipca planuję grzecznie pracować przez 10, a może i 12 godzin (zobaczymy jak to będzie z ludziskami wieczorową porą), od poniedziałku do soboty. A jeśli to będzie miało sens, to i z 5 godzin w niedzielę. Maraton masakryczny, ale jeśli wygeneruje mi to te 5-7 tysiaków, to miesiąc się mogę przemęczyć. Potem dostaję zmienniczkę, więc czasu na pracę, ale i zarobku będzie o połowę mniej. Jestem ostrożnie optymistyczny, ale jak mnie wyrolują i kasa przejdzie koło nosa, to nie będę mocno zdziwiony :D.

Nadal mam matę od kumpeli i nadal ją testuję - rozłożyłem ją sobie w mieszkanku tym razem i co wieczór zasypiam na podłodze. Jeszcze ani razu nie dospałem do samego rana, w którymś momencie zawsze budzę sie (rekord to 4:30) i wlokę do łóżka, ale postępy są :D. Coraz mniejszy dyskomfort, coraz bardziej się do tego legowiska przyzwyczajam.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 32

Sprawy bieżące - praca

Sprawy się rypły szybciej niż się spodziewałem :D. Odwiedził mnie dziś przedstawiciel regionalny sprzedaży, wyjąkowo mało sympatyczny jegomość, którego zadaniem jest poganianie niewolników do pracy i dojenie ich z sił i chęci do życia. Któraś z moich "koleżanek" z innych punktów, z zawiści że nie dostała się do niego, doniosła na mnie, że odstawiam samowolkę czasową z godzinami otwarcia. Dostałem opierdziel, zostałem postraszony konsekwencjami służbowymi i tym, że naskarżone na mnie będzie wyżej. Starałem się nie dyskutować, nie tłumaczyć z mojego zachowania, grzecznie przyjąłem do wiadomości wszelkie szykany - to go trochę zbiło z tropu. Ale też -nie było sensu dyskutować, gościu ma kasę z tego, że punkt działa, jego totalnie wali, że ja zarabiam 3 zł na godzinę. Niestety, oznacza to, że musiałem dziś posiedzieć do godz. 20 i jutro będzie z tego powtórka. Gościu przedstawiał mi jakieś wyliczenia, na ile tysięcy straty naraziłem firmę zamykając punkt na 3 godziny, że aż z ciekawości dziś sprawdziłem, ile dokładnie mi wyjdzie obrotu od 17 do 20. Pomylił się w swoich scenariuszach o 90% ;D. Drugie niestety jest takie, że stwierdził, że nie mogę tu sam przez cały lipiec siedzieć i tak sobie zarabiać, że trzeba mi jednego albo i dwóch zmienników dołożyć - i to już zabolało bardziej, bo mój tajny plan dofinansowania kasy wyjazdowej spalił na panewce zanim się jeszcze lipiec zaczał. Pozostaje mi mieć nadzieję, że jego starania o zmiany będą prowadzone takim samym tempem jak cała reszta zarządzania, czyli że cokolwiek się ruszy dopiero za kilka tygodni. No chyba że jest w zmowie z którąś z donosicielek i chce ją na to miejsce wsadzić mimo wszystko. Tam jest chyba z pięciu kierowników którzy zachodzą sobie w kompetencje, więc może rozbije się to o interesy któregoś z nich? Ale opieranie moich planów o tak zagmatwane polityki kadrowe, bez znajomości sytuacji jest bez sensu - mogę tylko obserwować i mieć nadzieję :D.

A z weselszych spraw. Przyszła dziś do mnie baba popłakać sobie. No dobra, może nie jest to za wesołe, ale widocznie jestem złym człowiekiem i zasłużyłem na karę w postaci tej wizyty ze Szczecina :D. Babka przyszła bo chciała mi opowiedzieć o swoich nieszczęściach - nic nie kupowała. Najwyraźniej punkty lotto prowadzą też działalność psychiatryczno - spowiedniczą. Jej mąż tego ranka wlazł na krzesło, przewiesił pasek przez żyrandol i się powiesił. Ale usłyszała szuranie, wpadła tam i go odcięła. Ale nie była wtedy pewna, czy go odratowała, bo zabrali go w stanie krytycznym do szpitala. Babka trochę popłakała i zaczęła dalszy ciąg zwierzeń - że w zasadzie to ona nie wie, czy chce żeby on jednak wyżył, bo dzień wcześniej ganiał ją po chałupie z nożem i groził, że wyrzuci ją przez balkon. I ogólnie był jakiś dziwny. A miesiąc wcześniej pochowała swoją siostrę, która utonęła w lesie - i jak mi się zwierzyła - też podejrzewa swojego mężą, że to on ją utopił. Trudne sprawy na całego. Aha, a moje złe serce przejawiło się tym, że w myślach zastanawiałem się, którą zdrapkę jej po tej spowiedzi zaproponować i akurat jedna pasowała - Nie Czas Umierać (z Bondem 007). Wiem, jestem złym, złym człowiekiem.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 39

Sprawy bieżące - praca

Trochę tu zamilkłem, ale też i wymówkę mam dobrą - praca. Dziś byłem dziewiąty dzień z rzędu w pracy, nie pamiętam już kiedy ostatnio tyle pod rząd jechałem, nie pamiętam też, kiedy ostatni raz pracowałem w niedzielę - chyba z 9 lat temu. A to jeszcze nie koniec, jutro i kto wie jak długo jeszcze znów tam idę. Zobaczymy, jaki mi wyjdzie rekord. I to są takie uczciwe dni pracy, poniedziałek - piątek po 11 godzin, sobota 9 godzin i niedziela 5 godzin. Ale i tak trzeba wtedy wstać, ogarnąć się i być reprezentacyjnym. "Trochę" męczące. Po 11 godzinach pracy niewiele czasu zostaje na cokolwiek innego. Gdybym nie miał wizji, że zarabiam sobie na wyjazd, to pewnie bym tak spokojnie do tego nie podchodził. I nadal może się okazać, że to wszystko na darmo, bo za tydzień stracę ten dobry punkt i resztę miesiąca przesiedzę nic nie zarabiając :D. Ale nie uprzedzajmy faktów, póki co trzymam się wersji że to ma sens. I trenuję swoją wytrzymałość - to też mi się przyda podczas podróży - np. próbując nie usnąć w jakimś niebezpiecznym miejscu na dworcu w Indiach, czy nudząc się czekając na stopa na preriach Argentyny. Uznajmy to za trening :D.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 43

Zastrzyk pieniędzy

Moja pierwsza wypłata z Lotto! Pojęcia nie miałem ilę zarobię, bo zasady wypłacania kasy są tu czarną magią – jestem na umowie zleceniu, z wyłącznie prowizyjnym wynagrodzeniem, ale miałem słownie obiecane, że jeśli prowizja nie sięgnie pewnego minimum (a nie miała prawa sięgnąć, bo dostawałem nowy punkt, do którego zaglądało 3 klientów dziennie, więc były dni, gdy po 11 godzinach wychodziło mi, że tego dnia zarobiłem 2 zł brutto :D i to nie 2 na godzinę, ale w sumie 2 przez cały dzień), to oni „jakoś” to załatwią, żeby było tak, jakbym zarabiał przynajmniej minimum ustawowe. A żeby jeszcze nie było za łatwo, 1/3 mojej wypłaty ma być przez nich zamrażana na poczet moich ewentualnych oszustw – i tak będą mi mrozić aż się uzbiera 5 tysięcy zastawu, coś jak przy wynajmie mieszkania. Jak nic nie przeskrobię i rozwiążę umowę, albo przejdę na umowę o pracę normalną, to kasę mi zamrożoną oddadzą. Ale też potrzebują wtedy aż 30 dni na jej znalezienie (podczas gdy jeśli ja się z nimi co do dnia nie rozliczę, to rozpętuje się piekło i jestem ścigany przez CIA, KGB i Facetów w Czerni razem wziętych, nie ma sprawiedliwości :D).

Nie miałem pojęcia, jak i czy w ogóle będą naliczane te obiecane na gębę 18,30 zł brutto za godzinę – czy tak jakbym pracował po 40 godzin tygodniowo (pracowałem czasem 50, czasem 70, nigdy się na 40 nie skończyło, nawet jak samowolkowo skracałem sobie tydzień pracy), czy może po tym jak jestem zalogowany w systemie (ale to by raczej nie przeszło, nie trzeba się wylogowywać, samo wywala dopiero o północy), czy po godzinach otwarcia punktów (ale byłem w dwóch różnych i każdy miał własną wersję – zresztą tych godzin i tak nie przestrzegałem), czy wreszcie może po tym, co miałem napisane na umowie – czyli że niby dzień w dzień po 12 godzin z sobotami i niedzielami włącznie. Zrobiłem sobie kilka wersji wyliczeń tego, ile miałbym faktycznie zarobić i… nawet po tym jak już wypłatę dostałem, nie mam pojęcia, za co mi tak naprawdę zapłacili :D. Nie wiem nawet, czy 1/3 wypłaty została już zamrożona, czy dopiero będę musiał ją sam gdzieś wpłacać (ale to raczej mało prawdopodobne, chyba?), a jeśli to już sobie potrącili, to dokładnie ile i gdzie mogę to sprawdzić (znaczy umiem sobie wyliczyć ile powinno być 100% z tego co dostałem, jeśli to co mam, to 66% całości, ale fajnie by to było zobaczyć na jakimś oficjalnym świstku :D). W poniedziałek będę dzwonił i szukał kogoś w centrali z księgowości, kto będzie umiał mi odpowiedzieć na te wszystkie pytania :D.

Póki co więc – nie mam pojęcia, czy czerwiec w Lotto opłacił mi się, czy nie. I czy będę mógł już coś z tej kasy przerzucić na nienaruszalne konto wyjazdowe. Fakt, że 1/3 wypłaty jest mi zabierane, w zasadzie nawet mnie ucieszył. W końcu mi to bowiem oddadzą – czyli tak jakby już sami z siebie wrzucają mi to na osobne konto nie do ruszenia, które to pieniążki w innych okolicznościach pewnie by się mi mogły rozejść. Słowem – miesiąc po tym jak rozwiążę z nimi przed wyjazdem (zakładając że aż tyle tu pociągnę) umowę, pojawi mi się na koncie (nie)spodziankowe 5.000 zł. Póki co jednak czuję się w miarę zmotywowany do dalszej pracy, jako że wypłata była zdecydowanie wyższa niż najczarniejszy z moich scenariuszy – a więc nie jest tak źle, jak to obstawiałem :D. I jakoś ten 13y dzień z rzędu jest przez to dziś łatwiej wysiedzieć w pracy (z laptopem na biurku, w końcu ogarnąłem się tu na tyle, by móc znów go zacząć używać).
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 44

Trening

Obraz wysłany przez użytkownika
Widoczek z dzisiejszego spacerku

Jedną z rzeczy, które mi moja codzienna długogodzinna praca popsuła to treningi. No, może to trochę za duże słowo, bo czynność którą staram się wykonywać, to zwykły spacer po okolicznych puszczach, ale trening brzmi dumnie ;D. Plan na ten rok zakłada przejście po tychże lasach 1000 km. Jest to dość nisko postawiona poprzeczka, bo w Hiszpanii zdarzało mi się tyle robić w jeden miesiąc i to z obciążeniem, ale mimo wszystko i tak w obecnych warunkach nie idzie to zbyt łatwo :D. I nie ma oszukiwania w stylu „wyjście do sklepu i pracy też się wlicza do spaceru”. Musi być specjalnie zorganizowane wyjście do lasu, tylko takie zalicza mi się do całości. Dzieląc 1000 km przez 365 dni w roku wychodzi że średnio powinienem tuptać po 2.5 km dziennie – i mniej więcej tak się udaje/udawało. Mam tuż za domem wspomnianą już puszczę i kilkanaście albo i kilkadziesiąt kombinacji ścieżek po najbliżej okolicy, ale byłem już chyba na każdej możliwej, więc ciut się zaczyna już nudzić :D. Choć też nie do końca, bo jednak fajnie obserwować to samo miejsce w różnych porach roku - w zimie było biało (w końcu!), na wiosnę mocno mokro, teraz przepiękna zieleń i pokrzywy po szyję na ścieżkach, którymi w styczniu można było na luzaku przejść. Wczoraj drogę przebiegła mi sarenka, na dodatek popatrzyła na mnie, stwierdziła, że jestem cienias, a nie zagrożenie i jak gdyby nigdy nic zaczęła podjadać liście z krzaczora. Stałem bez ruchu aż sobie spokojnym krokiem odeszła w gęstwinę. Staram się co te 2 dni zrobić te 5 km i póki co, od początku roku mam wydeptane 561 km. W lipcu tempo mi spadło, jako że chodzę tylko w soboty i niedziele – jak się wraca o 20, je obiad, to już na łażenie zostaje za mało czasu i chęci. Wczoraj pyknęło 9, dziś 12, więc jakby tygodniową normę wyrobiłem.

Obraz wysłany przez użytkownika
Jest fachowo - zrobione kilometry wrzucam do excela - im wykres niżej, tym lepiej :D.

Powoli mi się też wizualizuje początek mojej wyprawy na przyszłą wiosnę. Obecna wizja zakłada start w Hiszpanii – od właśnie tuptania z plecakiem kolejnego Camino – coś koło 1000 km właśnie. Najprawdopodobniej będzie to trzecie podejście do trasy południowej, z Sevilli czyli Camino La Plata. Pierwsze dwie nieudane próby miały miejsce w 2017 i w 2018, w pierwszej pokonały mnie upały i żmija ,w drugiej, w sumie nie pamiętam, chyba mi się znudziło? :D Tym razem zbieram ekipę, więc o nudzie nie będzie mowy. Start kwiecień/maj, czas na przejście – zapewne około miesiąca, jeszcze nie wiem czy już tam będę zabierał namiot, czy jednak burżujsko nocował w schroniskach – będzie zależne od tego, jak Hiszpania upora się z covidem do przyszłego roku – póki co, w tym mają jeszcze obostrzenia i tylko 50% miejsc w schroniskach dostępna. A bawić się w wyścigi przed innymi idącymi żeby tylko zaklepać łóżko do spania nie chcę – ma być bez spiny i na luzie, a nie wyścig pielgrzymich szczurów :D.

Obraz wysłany przez użytkownika
Wstępny plan na początek wyprawy.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 45

Kasa

Dodzwoniłem się do kadr i poznałem okrutną prawdę o moim czerwcowym wynagrodzeniu :D. I motywacja do dalszej pracy od razu mi spadła ;D. Co w połączeniu z faktem, że dziś siedzę tu 15y dzień z rzędu dało bardzo niefajną mieszankę. Okazało się bowiem, że to co już dostałem na konto to nie 66% całości, jak zakładałem, a 99%. Pobrali mi zaliczki na zamrożenie… 51,61 zł, ponieważ to właśnie stanowiło 1/3 mojej prowizji. Czyli „normalnie” zarobiłem w czerwcu ciut ponad 150 zł. Od tej kasy „wyrównującej” na gębę zaliczki zamrożeniowej nie pobierają. Wychodzi więc na to, że zapłacili mi za około 200 godzin pracy po minimalnej stawce ustawowej – czyli za pracę od poniedziałku do soboty włącznie po 8 godzin. Pracowałem więcej, czyli jednak ileś tam godzin spędziłem w pracy za darmo i bez wynagrodzenia. No i były to nadgodziny, za które nikt mi wyższej stawki nie płacił. Gdybym tyle czasu co Lotto oddał Biedronce, miałbym dużo więcej kasy. Ale pewnie też więcej bym się narobił, bo tu jednak głównie siedzę :D. Niemniej jednak delikatny niesmak i rozczarowanie pozostają. Samą pracą tutaj na wyjazd oszczędności nie zrobię, teraz już to jasne.

No właśnie, kasa. Moje wstępne założenia są takie, że na cały rok wyprawy dookoła świata potrzebuję 100 zł na dzień. Uśredniając oczywiście. Inne są ceny życia w Indiach, inne w Norwegii, inne w Argentynie. Ale jest to całkiem realna średnia. Moje wydatki codzienne dotyczyć będą spania, żarcia i transportu. W sumie oszczędzić nie da się tylko na jedzeniu, bo to element obowiązkowy, ale ze spankiem i transportem można już kombinować – przespać się za darmo w namiocie, podjechać gdzieś stopem. I zaoszczędzone pieniądze (z tej niewydanej stówki) przeznaczyć potem na jakiś większy wydatek typu bilet na pociąg, prom, samolot, czy wejście do muzeum. Inna kategoria wydatków to te długoterminowe i nie do obejścia – ubezpieczenia i wizy. Jeszcze nie wiem, czy też je wliczać do tych 100 zł dziennie, czy zrobić im osobną kategorię. I to się tylko tak wydaje, że 100 zł dziennie to jest spory wydatek. Jak dobrze policzyć, to tyle kosztuje mnie życie w Polsce – tu też trzeba zjeść, zapłacić ratę kredytu za mieszkanie, zapłacić co miesiąc za wodę, gaz, prąd, telefon, internet, śmieci, podatki od nieruchomości i gruntów. Mam nadzieję pozbyć się tych opłat, przerzucając je na osoby które na czas mojej nieobecności wynajmą moje mieszkanie (ale o tym pewnie zrobię osobny wpis, bo to grubszy temat).

Jakby jednak nie liczyć – jeśli chcę podróżować przez rok, przy 100 zł dziennie potrzeba mi będzie 36.000 zł. I to już brzmi trochę gorzej i trochę ogromniasto. Ale już 3.000 zł miesięcznie zdecydowanie lepiej. Nie wspominając o tym, że najchętniej przeciągnąłbym tą podróż do dwóch albo i trzech lat. Na dzień dobry, startując z wyprawą, nie potrzebuję od razu całej kwoty. Kalkuluję, że bezpiecznie będzie wystartować już z 10.000 zł na koncie. A jeśli start jest na wiosnę 2022, to mam 10 miesięcy na zdobycie środków – czyli te 1000 zł miesięcznie. Wszystko i tak wyjdzie już podczas wyprawy – na Camino odpadną koszty transportu, bo będę tylko szedł, więc zostanie tylko opłacenie noclegów (8-12 euro w schroniskach, czasem są darmowe albo wezmę już tam ze sobą swój namiot i np. spanie w płatnym schronisku co trzecią noc) i żarełko (makaron z supermarketu i pulpety na kuchni w schronisku to też jakieś 2 euraki). Jeśli zajrzę do siostry w Kanadzie, to posiedzę z tydzień, żrąc to czym mnie nakarmi i nie płacąc za nocleg :D i już wpadają kolejne oszczędności.

Najpewniej najdrożej wyjdą mi opłaty za bilety lotnicze. Ale i tu można kombinować – jeśli się da, to pokonać odległość drogą lądową, a jak się nie da, na przykład przy skoku do Ameryki – szukać tanich połączeń. Podczas poprzedniej wizyty na Azorach (do których doleciałem za jakieś śmieszne pieniądze z Lizbony) wypatrzyłem też śmiesznie tanie loty do Kanady, które z Polski były trzy razy droższe – w sumie ma sens, bo Azory już w połowie Atlantyku i droga krótsza, a pewnie i chętnych na latanie stamtąd dużo mniej :D. Tak samo loty z Hiszpanii do państw hiszpańskojęzycznych w Ameryce Południowej i z Portugalii do Brazylii – też dużo dużo tańsze. Jak się trochę pokombinuje, to da się i tu oszczędzić. I takie długodystansowe loty to będzie jedyny moment, gdy dam się namówić na kontrolowanie upływu czasu i dostosowywać do nich mój program wyjazdu – cała reszta będzie już bardziej wyluzowana. No dobra, jeszcze ograniczenia czasowe w wizach będą mi ten sielski obrazek bezstresowego podróżowania bez patrzenia na kalendarz psuły :D.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika

Strona: < 1 2 3 4 5 > »

Forum JRK's RPGs działa pod kontrolą UseBB 1