Forum JRK's RPGs

Encyklopedia galaktyczna gier cRPG

Fotoblog - reaktywacja v.2

Strona: « < 1 2 3 4 5 > »

Autor Post
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 47

Dramy pracowe cd.

Wczoraj rano dostałem na automat informację, że Lotto poszukuje pracownika do mojego miasta. Szybkie rozeznanie po tych kilku tu zatrudnionych osobach (w tej chwili ze mną 7) i nikt nie rezygnuje z pracy, a nowe stanowiska się nie otwierają. Czyli pierwsze podejrzenie – szukają już zastępstwa za mnie :D. I poniekąd miałem rację. Telefon do kadr potwierdził to podejrzenie – szukają pracownika do nowego punktu, który ma wystartować przełom lipca i sierpnia, pod adresem który był podany jako ten, który miał być mój. Kiedy delikatnie zaprotestowałem, że przecież już pracownika mają, bo zatrudnili mnie w tym właśnie celu już 1,5 miesiąca temu, odparła że nic o tym nie wie, a kierownik, który mnie zatrudniał ma akurat wolne i nie ma jak tego potwierdzić. Czy ja już wspominałem jaki uroczy bałagan tam panuje w zarządzaniu? :D Dziś „mój” kierownik się w pracy pojawił i po naradzie stwierdzili, że jedynym wyjściem z sytuacji jest nowej rekrutacji nie przerywać (bo to idzie przez Warszawę), ale dać mi szansę zaaplikować. I tak oto będę dziś wieczorem wypełniał jakieś testy z wiedzy o sprzedawanych przez Lotto usługach i raz jeszcze wysyłał CV i próbował dostać pracę, którą już wykonuję. A raczej miałem, bo jednak mi nic nie przysłali, ups. Aczkolwiek jest jeden myk, który w zasadzie – o ile pracę dostanę – mnie cieszy. Będzie to zmiana umowy – z oszukańczej zleceniówki na uczciwą umowę o pracę – koniec z robieniem nadgodzin za frajera, witajcie nisko opłacane, ale o ileż szybciej się kończące 40 godzin tygodniowo. Nadal z pracą w soboty i niedziele, ale za nie wolne będzie w inne dni tygodnia. Odzyskam tygodniowo 30 godzin wolnego, będę miał 3-4 dni w tygodniu calutkie wolne i w końcu czas porobić coś innego niż spanie, jedzenie i pracowanie :D. A jak pracy nie dostanę, to będę miał jeszcze więcej wolnego :D. Już sobie planuję kilka dłuższych wypraw z plecakiem.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 50

Dramy pracowe – ciąg jeszcze dalszy

Dziś siedzę tu już 20y dzień z rzędu i moja jedyna motywacja jest taka, że zarabiam na podróż dookoła świata. Gdyby to było gromadzenie kasy dla samego gromadzenia kasy, to już bym się poddał :D. Przy 11 godzinach na dobę w pracy (a wiadomo że trzeba być trochę wcześniej i samo wyjście też trochę zajmuje plus droga do i z pracy), zostaje mi już niewiele dnia na cokolwiek innego. I tak dobrze, że jest lato, więc nawet o tej 20 jest jeszcze jasno, bo już w ogóle by mi się żyć odechciało. Wczoraj nawiedził mnie niespodziewanie jeden z kierowników – ten który mnie rekrutował. Akurat UWO dostało nowy duży patch i przez to nie odpalałem laptopa, więc nie zastał mnie rypiącego w robocie w grę. A nawet lepiej – rano kurier dowiózł zapas środków czystości i nowy mop zainspirował mnie do pierwszego od jakichś 20 lat w tym punkcie (sądząc po ogólnym wyglądzie, to taki jeszcze PRLowski kiosk) umycia podłogi. I na tejże czynności zostałem „przyłapany” przez kierownictwo. Nawet jakbym się starał, to bym tego lepiej nie zagrał :D.

Kierownik zaczął rozmowę od próby opierdzielenia mnie za samowolkę z godzinami pracy, ale ze skruszoną miną wyjaśniłem, że to było dawno i na dodatek nieprawda, już się poprawiłem, a w ogóle to już inny kierownik mnie osobiście za to okrzyczał. I albo zmiękczyło go to moje mycie podłogi albo nie jest typem lubującym się w opierdzielaniu podwładnych (w przeciwieństwie do poprzednika, tamtemu od razu z oczu biło, że kocha to co robi :D), bo płynnie temat porzucił. Wrócił za to temat rekrutacji na moje stanowisko – sprawa jeszcze bardziej się skomplikowała. Test który miałem zdawać przez neta, muszę zdać wraz z innymi ubiegającymi się o tą pracę w Szczecinie. Jak uczelniany egzamin, w grupie i pod nadzorem :D. I to jakoś w przyszłym tygodniu. Powinienem się w sumie bardziej przejmować, ale mam już trochę wyrypane. Dostanę pracę, to dostanę, a jak nie, to nie, proste :D. Nie mam pojęcia ilu będzie chętnych na tą pracę i jaki będzie poziom wiedzy o sprzedawanych produktach osób które przyjdą z zewnątrz. I czy moje przepracowane 350 godzin zrobi różnicę. Przekonamy się wkrótce!
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 24 lip 2021, 19:06. »
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 56

Nadal o pracy w Lotto

Dzień w pracy pod rząd dwudziesty szósty. Motywuję się nadal tym, że każdy dzień, który się tu produkuję oznacza tydzień życia w Azji Południowo-Wschodniej, więc już na kilka miesięcy udało mi się uzbierać :D. Tymczasem totalny chaos i bałagan w Lotto nabiera w końcu sensu. Okazało się, że centrala, czy tam rada, czy kto tam w sumie tym całym szajsem rządzi, zadecydowało o zmianie strategii firmy. I usłyszycie o tym jako pierwsi w polskim necie właśnie tutaj! :D Lotto postanowiło skoncentrować swoje działania na własnych oddziałach. Czyli firmowych kolekturach, a nie automatach stojących w Żabkach, Lewiatanach, czy innych kwiaciarniach na rogu. Na chwilę obecną, takich własnych punktów jest tylko 5%, reszta jest w rękach prywatnych, na które Lotto wpływu nie ma. A właśnie o wpływ na sprzedawców się w nowych zmianach rozchodzi. I ja trafiłem w sam środek tej rewolucji :D. Wpadł do mnie nowy kierownik (tak jest, z tej okazji stworzone zostało jeszcze jedno stanowisko kierownicze – jeeej), który przedstawił się w sumie nie jako kierownik, a jako opiekun, ale w praktyce to jest to samo. Do tej pory sprzedawcy wiedli sobie sielskie i nie niepokojone przez nikogo życie, sprzedając po cichutku te losy i zdrapki. Teraz opiekun będzie prowadził nad tym totalny nadzór, odwiedzał raz na tydzień, prowadził zeszyt z ocenami i wystawiał noty do planów naprawczych. Spędził już siedząc mi nad głową godzinę i krytykował każdą wymianę zdań z klientami. Od tej pory nie mam się już zachowywać jak człowiek, tylko zamienić w automat strzelający regułkami – coś jak kasjerzy z Żabki, wciskający obowiązkowo kawę i hot-doga. Regułek mam na jakieś dwie minuty gadania, bo nie wciskam jednej gry, o nie, to by było zbyt proste – wciskam aż dwie różne. I to się będzie co miesiąc zmieniało. W moim odczuciu durnota, bo klient który przychodzi do mnie codziennie po los na mini za odliczone 1,50 zł jak mu zacznę dzień w dzień przez dwie minuty o tym samym marudzić, pójdzie gdzieś indziej gdzie jak dotąd załatwi sprawę w 10 sekund. Tak samo jak mi się robi kolejka na 5 osób, te 3 z końca pójdą sobie, nie czekając, gdy z każdą z poprzednich będę prowadził te same regułkowe pogadanki. No i goście, którzy przyłazili do mnie sobie pogadać, ponarzekać i opowiedzieć o tym, co robili wczoraj na działce, też się zniechęcą. No ale co ja tam wiem, kierownictwo pewnie wie lepiej :D.

No i ja, jako nowa osoba, potraktowałem te wszystkie nowości ze względnym spokojem, ot kolejna fanaberia, ale kobitki, które siedzą w tym biznesie od 30 lat, które nagle zaczęły być pouczane, że ich sposób prowadzenia sprzedaży jest zły i mają się zmienić, nie podeszły do sprawy tak spokojnie :D. Nasze wewnętrzne czaty pracownicze i grupy facebookowe aż płoną od nienawiści i protestów jakie płyną z każdej strony. Wiele złych słów na temat nowego kierunku usłyszałem też osobiście od moich koleżanek z miasta, więc ogólny poziom radości jest zdecydowanie ujemny ;D. Nowy kierownik wczuł się do tego stopnia w opiekowania nami, że wczoraj przez cały dzień, zaczynając od obudzenia mnie gdy jeszcze spałem, wysyłał wszystkim smsy z rankingiem sprzedaży punktów z województwa, próbując nas mobilizować do walki o palmę pierwszeństwa (z tekstami w stylu „o 15:00 zmasowany atak Gryfina” itd.). Widać, że jest nowy i się wczuwa :D. Ale jeszcze raz mnie obudzi przed rozpoczęciem pracy, to poproszę kogoś z was, żeby wysłał mu ze swojego telefonu (żeby mnie nie namierzył) sms z prośbą o odpierdzielenie się i pisanie tylko w godzinach pracy, a nie po nocy (pisał po 7, pracę zaczynam o 9, więc jeszcze spałem). Albo nawet kilku z was i to najlepiej gdzieś koło 2-3 w nocy :D. Jeszcze pogadamy!
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 24 lip 2021, 19:06. »
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 57

Zgadliście - znów o pracy

Musicie mi wybaczyć, że jestem ostatnio monotematyczny, bo tylko praca i praca, ale tak teraz wygląda moje życie :D. Spędzam w tym okienku 11 godzin na dobę, reszta zostaje na dotarcie do i z pracy (szczęśliwie 5 minut spacerkiem, więc aż takiej straty tu nie ma, tyle co trzeba jednak pójść po drodze po żarcie i się robi 20 minut), jedzenie, spanie i zostaje mi jakieś 3-4 godzinki czasu na rozrywkę i odpoczynek. Sami widzicie, że monotematyczność jest w pełni uzasadniona :D. Dziś jest sobota, 27y dzień z rzędu w pracy i dzień luzacki, bo tylko 9 godzin siedzenia i już będę wolny, aż nie będę pewnie wiedział co zrobić z taką kupą wolnego O_o. Nadal nie wiem jak będzie wyglądała moja tu przyszłość – choć obstawiam, że raczej mnie zostawią – z tego co się orientowałem, jak już kogoś zatrudnią, to raczej go trzymają, trzeba sporo narozrabiać żeby się człowieka pozbyli (z opowieści z ostatnich czasów z mojego regionu wynika, że nawet spora kradzież popełniona przez pracownika nie oznacza wywalenia, trzeba tylko oddać i obiecać poprawę :D :D). Moja zmienniczka miała się pojawić 1 sierpnia, ale nie wiadomo czy się pojawi, bo kadrowa poszła na dwutygodniowy urlop (dzień po tym jak dała mi znać, że rozpoczyna rekrutację na moje stanowisko i po moich protestach, że już przecież jestem zatrudniony – stąd egzamin który miałem zdawać chyba się przesunął w czasie?). Słowem – nie wiadomo, gdzie będę pracował od sierpnia i w jakim systemie. Ale mam już dość braku wolnego i będę lobbował na rzecz wolnych weekendów albo chociaż niedziel. Oczywiście lobbowanie podczas ostatniego miesiąca trwania umowy będzie musiało być delikatne i opierać się na jęczeniu i biadoleniu, a nie domaganiu się tego, co mi się powinno należeć :D.

Dobra, to ogólny zarys sytuacji mamy za sobą, pora na część wspominkowo – poetycką. Poćwiczę sobie opisy sytuacyjne, żeby potem mieć lekkie pióro podczas właściwego podróżniczego blogowania :D. Opowiem wam o galerii postaci, które robią u mnie zakupy, czyli lokalnych klientach. To w większości osoby, które pojawiają się karnie dzień w dzień, to jakieś 70% wszystkich osób. Lotto to dla nich codzienna rozrywka, stały element dnia. Reszta to gracze sporadyczni – przejezdni przez moją miejscowość albo osoby skuszone do zagrania raz na rok jak wpada jakaś dobra kumulacja. Przekrój wiekowy – 80% grających to 60+, co przy okazji tłumaczy zasadność godzin otwarcia – takie osoby mają wolne cały dzień i nie wahają się z tego wolnego korzystać żeby przesiadywać w punkcie przez godzinę albo dwie. A tak, tak, mam i takich klientów – wszystko przez te nowe gry, które mają losowania co 4 minuty, pokazywane na monitorze w kolekturze. Można przyjść, siąść i grać godzinami. Oczywiście wydając przy tym 2 zł, więc pożytku z tego nie mam za wiele, a roboty sporo. Zdecydowanie bardziej wolę szaleńców, którzy wpadają raz na miesiąc, ale wydadzą od razu 1000 zł w przeciągu 15 minut. Kids, don’t do hazard. To się wydaje niegroźne, ale to jest naprawdę spore uzależnienie. I chyba już nauczyłem się rozróżniać tych którzy grają dla frajdy albo marzeń i tych, którzy grają, bo zmusza ich nałóg. Moja teoria jest taka, że nałogowy hazardzista nie cieszy się z wygranych. Liczy się sam przymus zagrania, skoku adrenalinki czy co się wtedy tam wydziela, a nie efekt.

Galerię ciekawych osobowości otwiera czarownica – tak ją nazwałem podczas pierwszej wizyty – czarna, mocno umalowane oczy, obwieszona talizmanami – jak się okazało, byłem blisko, to lokalna dobra wróżka. Bierze za jedną odpowiedź (pytania można zadawać też przez internet) 70 zł, przy większej ilości zniżka. Przegrywa notorycznie, ale jak mi tłumaczyła, sama sobie nie może wywróżyć numerów, bo żeby wróżba była udana, trzeba za nią zapłacić, a sama sobie przecież nie zapłaci. Specjalizuje się w czarach miłosnych – jeśli przyniesiesz jej zdjęcie faceta który ci się podoba i kasę, to ona za pomocą kryształku i czarów w przeciągu kilku miesięcy sprawi, że facet zwróci na ciebie uwagę. Ale chyba ostatnio biznes idzie jej słabo, bo tydzień temu nakupiła losów, zabrakło jej 10 zł, obiecała donieść następnego dnia i od tamtej pory już jej nie widziałem :D. Z tego co się dowiadywałem, to jej stały numer, choć jeszcze nie tracę wiary, że moją dychę odzyskam :(.

Pan mumia z Secret Worlda, znany również jako „ja pierdzielę”. Wygląda identyko jak nieumarły z tego mmorpga, wiecznie gra w keno i wiecznie się okazuje, że właśnie zostały wylosowane jego numery i przepadła mu główna wygrana, bo nie puścił tego kuponu który chciał. I tak CODZIENNIE. Facet ma niesamowitego pecha, codziennie jego numery są losowane i przechodzą mu przed nosem miliony, co komentuje pełnym smutku i desperacji „ja pierdzielę”. Czasem wzrusza go to tak, że rzuci ostrzejszym przekleństwem i zdarza mu się wybiec w rozpaczy z punktu. Ale i tak wróci kolejnego dnia, tylko po to, by znów spotkało go to samo nieszczęście.

Wspomniany już pan z grubym portfelem. Jak go widzę na horyzoncie, to buzia sama mi się uśmiecha, bo wiem że za chwilę dorzuci mi się do mojej podróży. Pan ma ewidentnie spore problemy z nałogiem, ale i spore zapasy gotówki, więc aż takich wyrzutów sumienia nie mam z obdzierania go z kasy. Gra bardzo dużo, mówi mało wyraźnie, szybko się denerwuje, ale warto to znieść, bo po 45 minutach gdy po setnym powiedzeniu „no to ostatni raz” to się naprawdę okazuje ostatnim razem i wychodzi, w kasie mam o tysiaka więcej. Ręce mu się cały czas dygocą, co chwila rzuca kolejne polecenia wydrukowania mu kolejnej gry, podejmowane bardzo emocjonalnie i spontanicznie, nerwowo reaguje na pytania typu „ten zakład będzie kosztował 120 zł, czy na pewno?”, kupuje zdrapki i nawet ich nie drapie, dając mi je do sprawdzenia. Ale żeby zarobić tysiaka sprzedając jeden los za 4 zł, musiałbym obsłużyć 250 klientów, więc nie narzekam. Jakby wpadał codziennie, to za kilka miesięcy mógłbym ruszać w moją podróż i to od razu na 3 lata ;D.

Galerię domykają postacie drugoplanowe, takie jak były wojskowy, dowódca pułku lotniczego, który twierdzi że latał Migami 21 gdy te miały zamontowaną broń jądrową (ku memu zdziwieniu wikpedia potwierdziła, że coś takiego miało miejsce), dwudziestoparoletni chłopak po wypadku samochodowym z początku tego roku, który po kilku tygodniach śpiączki wybudził się z pełną amnezją, uczył się od nowa mówić i chodzić i lubi żeby go dotykać w miejsce na głowie, gdzie zamiast czaszki ma jakiś plastik (nie skorzystałem), pani z warzywniaka, która na koniec dnia znosi mi wybrakowane warzywa które jej się nie sprzedały (dostałem już pomidora, wiśnie, pęczek rzodkiewki, kubek jagód), totalnie pokręcona starowinka w ogromniastym kapeluszu, która żyje we własnym świecie, ostatnio przeprowadziłem z nią dłuższą rozmowę chyba na temat liczb - mówiła głównie ona, nie mam pojęcia w sumie o czym, ja tylko potakiwałem z uprzejmym uśmiechem na twarzy, ale po wszystkim przyniosła mi pudełko z 15 waflami Prince Polo –nie mam pojęcia za co, mam nadzieję, że się na coś dziwnego nie zgodziłem O_o.

Dobra, dajcie znać, czy to się da czytać, czy jeszcze muszę nad warsztatem popracować :D
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 58

Spacerek

Jeszcze jedną ciekawą postać spośród graczy, zostawiłem sobie na osobny wpis. Zagląda do mnie jeszcze jeden staruszek, dość ciekawie ubrany, na czarno, jakby w strój mistrza kung fu, a na głowie ma czarną jak-to-się-nazywa-co-nosi-papież. Dziadek jeździ też motorem i na to wszystko nakłada jeszcze hełm, więc gdy zdejmuje, to szok jest większy :D. Gostek jest mocno odjechany i ma mało styczności z rzeczywistością, ale jest dość sympatyczny. I tak jakoś po kilku wizytach zaczął mi opowiadać o sobie i swoim życiu.

Z jego opowieści wynika, że gdy był młokosem, doznał czegoś na kształt objawienia, czy natchnienia. Ze smutkiem przyznał, że nie widział ani Maryi ani aniołów, ale coś mu kazało zagospodarować jar po niemieckiej żwirowni, ukryty na polach pod miastem. I tak przez 30-50 lat (motał się w zeznaniach ile mu to zajęło) tworzył swoje dzieło. Zaprosił mnie też do odwiedzenia miejscówki i zaintrygowało mnie to na tyle, że wczoraj, po przepracowaniu tylko 9 godzin wybrałem się tam – w obie strony wyszło mi niecałe 9 km, więc odległość w sam raz.

Żeby tam dotrzeć trzeba było faktycznie trochę pokluczyć po polnych i leśnych dróżkach, ale jak się wiedziało czego szukać (kreślonych krwią albo chyba jednak czerwoną farbą strzałkach na polnych kamieniach), nie było problemu ze znalezieniem dołu. A w środku czekały mnie dość… interesujące widoki. Edward, bo tak ma na imię nasz bohater, jak sam przyznał, szkoły skończył tylko pięć klas, a na sztuce się zupełnie nie znał. Postanowił jednak pobawić się w architekta, rzeźbiarza i planistę przestrzennego. W jarze powstało coś, co mapy internetowe i lokalsi nazywają „kapliczkami”. Jest droga krzyżowa, złożona z… hmm nazwijmy to instalacji.
Obraz wysłany przez użytkownika

Kapliczki to skupiska pomalowanych kamieni, oblanych cementem. Do tego koślawymi literami wypisane tabliczki z opisem stacji. Ma to swój horrorowy schizowy posmaczek, choć ja w tym artyzmu nie znalazłem. Ale może się nie znam i za jakiś czas o panu Edwardzie będzie tak głośno jak o Nikiforze, czy innym ludowym artyście prymitywnym. Zresztą – obczajcie na zdjęciach jak to wygląda. Gdyby przymknąć oczy, skrzywić głowę i dać się ponieść wyobraźni, można się pokusić o porównanie do barcelońskich fanaberii Gaudiego, które na całym świecie są okrzyknięte jako dzieło geniuszu.
Obraz wysłany przez użytkownika
Edward marzy aby jego dzieło zmieniło się w miejsce kultu, by powstał obok kościół, a pielgrzymki wiernych ciągnęły jak do Miedziugorii (jego własne słowa). Pielęgnuje miejsce cały czas, wszystko też jest dziełem tylko jego, nikt mu nie pomagał. Nadal jeździ tam swoim motorkiem, by skosić trawę, przyciąć drzewka, czy poprawić którąś z kapliczek. Twierdzi też, że kamienie tam same rosną i instalacje powiększają się. Czasem ktoś z wierzących lokalsów zaniesie tam znicz, czy kwiatki, póki co nikomu nie chciało się tego zdemolować czy zwandalizować- i mam nadzieję, że tak zostanie.
Obraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 59

Do zrealizowania

Od momentu startu bloga minęły już 2 miesiące przygotowań, postanowiłem więc dziś zrobić małą i wstępną listę rzeczy, które jeszcze są przede mną.

• Paszport – poprzedni skończył mi się gdzieś na początku zeszłego roku, mam nawet porobione rok temu zdjęcia, ale w momencie gdy się granice zamknęły straciłem motywację do wydawania tych 140 zł na bezwartościową książeczkę – teraz jednak w któryś wolny dzień trzeba będzie podjechać do miasta wojewódzkiego

• Szczepienia – najpierw wizyta u lekarza rodzinnego, potem skierowanie na właściwe – i nie mówię tu o covidowej (której też nie mam, czaję się z nią na ostatni moment przed wyjazdem, tak żeby jeśli się okaże, że szczepienia trzeba powtarzać co rok czy coś w ten deseń, żeby wtedy ich ważność służyła mi jak najdłużej, a nie po dwóch miechach przymusowo wracać do kraju po zastrzyk), ale o tych wszystkich innych podróżniczych – żółta febra, WZW, dur brzuszny, tężec – tu też muszę zrobić rozeznanie na jak długo działają i jak dużo wcześniej trzeba się tym zająć, ale myślę że 8-9 miesięcy do wyjazdu które mam teraz jeszcze się spieszyć nie muszę;

• Ząbki – gdzieś koło grudnia/stycznia planuję zrobić sobie przegląd uzębienia i ewentualne problemy wtedy pozałatwiać – ubezpieczenie podróżne zazwyczaj zębów nie obejmuje, a już raz wracałem z Hiszpanii na ostrym ataku zęba i wolę tego uniknąć; aczkolwiek wtedy była wina tego, że właśnie po wizycie u polskiego dentysty przed wyjazdem coś im się skopciało i przez tą wizytę zaczęło mnie ostro napierdzielać. Jedyne co pomagało, to nabranie zimnej wody w usta, ale to na zaledwie minutkę albo dwie – to był jedyny raz jak kupowałem w samolocie butelkowaną wodę za 25 zł za litr, ale wyjścia nie było; potem w busie z lotniska do domu miałem w sobie tyle wypitej wody, że prawie przemocą zmusiłem kierowcę do nadprogramowego postoju na siku :D I od tamtej pory jeżdżę już z lekami przeciwbólowymi, bo wcześniej byłem zdania, że ninja nie może być mjentka i nic mnie nie ruszy, bo jestem nieśmiertelny :D

• Okulary – kombinuję jakby tu szybciej dostać w tym Lotto umowę o pracę, bo wtedy będą mi się musieli dorzucić do nowej pary okularków – i do tego momentu wstrzymuję się z zakupem. Rozważałem też szkła kontaktowe (nigdy nie próbowałem) , ale z tego co czytałem w podróży to zły pomysł – zwłaszcza w klimatach tropikalnych – zostaję więc przy okularkach;

• Ubezpieczenie podróżne – wybór ubezpieczyciela – tu też już robiłem wstępne rozeznanie i póki co Warta nie wygląda najgłupiej – mogę ubezpieczyć się i przedłużać ubezpieczenie podróżne przez neta, a więc za każdym razem gdy będę wiedział, że pojeżdżę kolejny miesiąc. Ceny mają znośne, drożej wychodzi tylko za Kanadę i USA; w cenie ubezpieczenia również takie atrakcje jak sprowadzanie zwłok do Polski; nie będę się ubezpieczał od kradzieży, raz że nic super cennego ze sobą nie zabieram, a dwa że to bardzo ciężko potem odzyskać - udowodnić i udokumentować stratę;

• Gromadzenie sprzętu – tak na dobrą sprawę brakuje mi tylko plecaka, powerbanka i maty do spania – choć mocno przydałby mi się też nowy telefon – obecny na przyszłą wiosnę będzie miał 4 lata, bateria już mu prawie nie trzyma; z ubrań potrzebne mi są tylko buty – chyba że zdecyduję się na te ciężkie górskie;

• Wynajęcie mieszkania – na czas wyjazdu muszę znaleźć lokatorów którzy mi mieszkania nie zniszczą, będą grzecznie płacić i nie robić problemów z tym, że nie będzie ze mną kontaktu (czyli jak im się zepsuje pralka, to mają być obrotni i sobie sami poradzić, a nie domagać się, do czego mają prawo, żebym im ją zreperował lub wymienił). Wolałbym to też załatwić bez pośrednika, bo to zawsze oszczędność; ale to też – zdecydowanie za wcześnie na martwienie się tym – to będzie ważny temat, ale tuż przed wyjazdem – zresztą, na tydzień – dwa – miesiąc przed wyjazdem mogę wrócić pomieszkać do rodziców;

• Gromadzenie środków finansowych – stały element programu, zdecydowanie najtrudniejszy :D

• Wizy – zrobienie listy, gdzie ich potrzebuję, na jak długo mogę gdzie wjechać, ile kosztują, czy łatwo uzyskać, czy muszę je robić wcześniej w Polsce, czy może przy przekraczaniu granicy– tu będzie z tym sporo pracy i w sumie wypadałoby zacząć już się tym powoli zajmować; z tego co czytam na blogach podróżniczych, z wizami do Azji jest zawsze mnóstwo problemów, przebojów i przygód – już nie mogę się doczekać;

• Baza danych darmowych noclegów – poszukiwania miejsc i ludzi, którzy zadeklarują chęć przygarnięcia mnie na noc lub dwie – rodzina, znajomi, nieznajomi z internetu – jak macie jakieś namiary na wujka gdzieś tam w świecie, który nie będzie się bał przygarnąć na kanapę albo udostępni kawałek trawnika pod namiot – to śmiało, dajcie mi znać ;D

• Zapoznanie się z nowymi zasadami działania couchsurfingu – zrobili płatne :(, wolontariatu za wyżywienie i nocleg, możliwościami pracy dorywczej zagranicą podczas podróży

• Ogarnięcie tematu backupu zdjęć z telefonu – aparatu fotograficznego nie biorę, telefon teraz potrafi cuda, ale jak archiwizować w podróży zdjęcia?

Trochę mi tego wyszło, nic jeszcze nie mam takiego super pilnego, że trzeba robić natychmiast, ale i tak zacznę się tym wszystkim zajmować dopiero jak mi się sytuacja z pracą unormuje – czyli jak nie będę pracował po te 70 godzin tygodniowo i będę mógł przeznaczyć więcej czasu na cokolwiek innego niż spanie i sprzedawanie losów :D
Obraz wysłany przez użytkownika
Dziś pani w kapeluszu przyniosła mi lody. Co ja jej takiego obiecałem?!, to jest coraz bardziej niepokojące...
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 64

Praca praca praca

To pierwszy raz w życiu, gdy w pracy byłem dzień w dzień przez calutki miesiąc i natłukłem ponad 300 przepracowanych godzin. Miałem niby dzwonić do centrali i domagać się chociaż wolnych niedziel, ale po zastanowieniu stwierdziłem, że jednak nie. Raz że nawet mimo to że słabo za te niedziele płacą, to jednak coś tam na konto wpada, a na chwilę obecną zdobywanie środków ma priorytet. Odpocznę w podróży za rok :D. A dwa to że chcę zobaczyć ile dam radę – tu też robi mi się pracowy kombos (dziś dzień 34y), którego już nigdy nie planuję pobić :D. Zanim wrócimy do planowania podróży w tym blogu zostanę jeszcze przy sprawach pracowych. Dzwoniłem wczoraj do kierownika dowiedzieć się, gdzie i na jakich zasadach pracuję w sierpniu. Moja kolektura, do której zostałem zatrudniony została kilka dni temu oficjalnie otwarta i zostały tam przeniesione kobitki z innego punktu, który tego samego dnia został zamknięty. Ten nowy jest gorszy, bo nie ma zaplecza socjalnego, tylko kibelek w tym samym budynku na innym piętrze, na dodatek wspólny z innymi biznesami. Bardziej by mi pasowało zostać tu gdzie już jestem. I dzwoniłem się pytać, co dalej. Kierownik nawet zaczął mi odpowiadać, że decyzje zostały już podjęte, ale przerwał i stwierdził, że jednak woli żeby mi to po niedzieli powiedziała kadrowa, która akurat wróci z urlopu. Wydało mi się to na maxa podejrzane i zapytałem, czy mam szukać nowej pracy, na co zaczął gwałtownie zaprzeczać i mówić, że przedłużają umowę i udawać, że żadnej rekrutacji na moje stanowisko nie było i nie mówił mi dwa tygodnie temu że mam jechać na egzamin i brać w niej udział. No ok, nawet mnie to mocno nie zdziwiło :D. Czekam w takim razie na poniedziałkową rozmowę z kadrami i w sumie trzymam kciuki, żebym nadal sam tu siedział kolejny miesiąc. Idę na rekord!

Przedwczoraj pan Mumia zrobił mi też niezłego psikusa. Wszedł mi do punktu i zamiast zwyczajowo od progu zacząć biadolić nad kolejnym przepadniętym losem, stanął i się gapił. Krok zrobił dopiero po minucie i znów zamarł. Potem zatoczył się w kierunku czytnika kodów i znów zamarł. Oceniłem, że zapewne sobie wypił i przyszedł do mnie po pijaku. Wyszedłem do niego i pytam, czy wszystko ok, on że tak tak, wszystko gra. I stoi przy czytniku z kuponami w garści. I sto i stoi. A głowa mu coraz bardziej opada na blat. Wychodzę znów i pytam, czy jakiś alkohol był, na co się trochę wybudził i mówi, że nie nie, żadnego alkoholu. Ale głowa już prawie oparta o ścianę. Prawie siłą go posadziłem na krzesełku, ale w tym momencie totalnie już mi odpłynął. Przestał reagować na moje pytania, rozpłaszczył mi się na szybie i zaczął zjeżdżać z tego krzesełka. Oczami jeszcze przewracał, czyli żył. I w sumie alkoholu od niego nie wyczuwałem. Stwierdziłem, że to dobry moment żeby pierwszy raz w życiu zadzwonić pod 112. Próbowałem się połączyć z minutę i było zero reakcji, rozłączyłem się. Byłem już z lekka zestresowany, bo Mumia wyglądał jakby mi tam właśnie się kończył. Pyknąłem w telefonie na poprzednio wybierany numer, ale palec mi w stresie poleciał na jeden wcześniejszy, czego nie zauważyłem. A był to numer awaryjny Lotto, gdy coś mi się tu spierdzieli z netem itd., z którego musiałem niedawno korzystać. Odebrali natychmiast, przedstawiają się jako numer awaryjny i pytają mnie o numer kolektury. Trochę mnie to zdziwiło, ale w przypływie stresu uznałem, że w sumie ok, niezła ta technologia 112, dzwonię i oni od razu wiedzą że dzwonię z Lotto, niezły ten XXI wiek. Podałem im numer, na co oni podali mi mój adres i nazwisko i w tym momencie byłem już pod sporym wrażeniem możliwości inwigilacji ratownictwa medycznego :D. Zacząłem opisywać sytuację i po drugiej stronie nastąpiła konsternacja – mówią mi że czemu z tym do nich dzwonię to trzeba na pogotowie. To ja im, że przecież dzwonię na pogotowie! I dopiero spojrzałem nieco trzeźwiejszym wzrokiem na numer, z którym się połączyłem. Ops.

Obraz wysłany przez użytkownika
Pan Mumia odpływa

Informatycy Lotto będą mieć niezłą historię nieogarniętego typa, co dzwonił do nich z prośbą o pomoc przy umierającym kliencie… No nic, dzwonię pod 112 tym razem już naprawdę i po kolejnej minucie w końcu odbierają, opisuję sytuację, łączą mnie z pogotowiem, im też opisuję sytuację. Zadają mi kilka pytań, obiecują zaraz przyjechać, ale chcą żebym Mumię położył na podłodze w pozycji bocznej. Szczęśliwie okazał się zaskakująco lekki, dałem radę sam go z krzesełka zgarnąć i położyć na podłodze, ale był już taki trochę jakby zamrożony, nie dało mu się wyprostować nóg ani rąk, położyłem go więc na plecach. I cały czas trzymał w wyciągniętej ręce ku górze pęczek kuponów. Oczy latały mu już coraz mniej, oddychał też coraz rzadziej – gasł mi w oczach. Ale kuponów nie wypuścił. Oczywiście od razu nasunęły mi się wizje że to już to słynne pośmiertne skurcze… Po bardzo długich 10 minutach w końcu nadjechała karetka. I pierwsze pytanie, jakie mi zadali na widok gostka na podłodze z kuponami w wyciągniętej ku górze dłoni było – czy sprawdził wyniki, wygrał i dostał zawału… Wsadzili go w trzech do karetki (dziwne, mi się udało go podnieść samemu – był faktycznie lekki, czy adrenalina dodała mi sił?) i przez 15 minut coś tam się działo. W końcu – wyszedł o własnych siłach, jakby nigdy nic wrócił do punktu i od progu zaczął swoją historię o kuponie, którego dziś nie zabrał, a na który właśnie na ekranie padała główna nagroda O_O. Ratownicy powiedzieli, że Mumia jest cukrzykiem, na dodatek ma częste ataki padaczki, miał bardzo niski poziom cukru i stąd te wszystkie atrakcje. Podali mu dożylnie glukozę i momentalnie odżył. Ale nastraszył mnie nieziemsko. Drugiego dnia dostałem od jego znajomych trochę podziękowań – lody, sernik, makowiec, czereśnie i brzoskwinie. Uff, nie trzeba jechać na koniec świata żeby mieć emocjonujące przygody :D.

Obraz wysłany przez użytkownika
Ratowanie komuś życia jest opłacalne

Dziś miałem już dużo mniej emocjonujące przygody, bo pierwszy raz zajrzała do mnie nowa klientka, która z jakiegoś powodu nagle zaczęła mi opowiadać swoje przygody. I tak opowiadała je przez ponad 40 minut. Okazała się być lokalną podróżniczką – na oko miała 60+ lat i podobno objechała kilka razy cały świat, prawie cały czas podróżując przez ostatnie 35 lat – głównie na wolontariacie, jako asystentka lekarzy. Słuchało się tego super, aczkolwiek jej historie brzmiały zdecydowanie nieprawdopodobnie. Miała jednak obcykane nazwy odwiedzanych miejsc, lokalnych dań i takie tam, więc przynajmniej jej opowieści miały jakiś zalążek prawdy w sobie. Ale o tym, czy naprawdę niechcący wlazła na posesję króla Maroko, który nie tylko jej nie przegonił, ale osobiście zrywał dla niej mandarynki ze swoich drzewek, pokazywał stadninę, dał w prezencie nakrycie głowy dziergane przez 100 letnich starców dla szejków arabskich, a na koniec obdarował wizytówką z numerem telefonu i obiecał pomoc łącznie z dostarczeniem własnego samolotu, gdyby naszła taka potrzeba – to już musicie ocenić sami :D. Albo gdy w Meksyku równie przypadkowo dosiadła się w restauracji do stolika ich prezydenta, który też natychmiast ją zaprosił do swojej posiadłości, gdzie obdarował ją jednym z dwóch wisiorków na świecie znalezionych w piramidzie Chichen Itza (miała go na sobie i demonstrowała) i też dał wizytówkę i samolot do dyspozycji. Albo gdy cygańska królowa chciała jej powróżyć, na co ona odparła, że ona powróży jej i mimo że nigdy wcześniej nie wróżyła, to tak sprawnie przepowiedziała jej przyszłość i odgadła przeszłość, że cyganie przyjęli ją jako swoją wiedzącą. Albo gdy na Cyprze została schwytana na szabrowaniu przez komandosów amerykańskich, ale jakoś się z nimi dogadała, że przyjechali później do jej hotelu, weszli w pełnym umundurowaniu i kazali niemieckim turystom jej usługiwać.

Nie wiem jak wy, ale ja tego jakoś łyknąć nie mogłem. Ale słuchało się tego super, to trzeba przyznać :D. Choć z drugiej strony, jak ja bym wam opowiadał, jak miałem kiedyś pogawędkę z japońskim następcą tronu albo jak do mojego pokoju hostelowego wpadli antyterroryści żeby aresztować jednego ze śpiących tam gości, bo jak się okazało parę dni temu zamordował żonę (a ja ze dwa razy jadłem z nim obiad w międzyczasie) albo jak zeznawałem podczas rozprawy jako naoczny świadek morderstwa w wojnie gangów narkotykowych albo jak za dzieciaka bawiłem się, skakałem po i walczyłem za pomocą większych ode mnie kości mamuta albo jak papież Polak osobiście i we własnej osobie uratował mnie przed oblaniem egzaminu (czyli faktycznie święty człowiek i detal, że tydzień później na kolejnym podejściu do egzaminu i tak oblałem – ale starał się i zrobił co mógł? Ano starał!), czy też o tym ja obaliłem komunizm na Litwie mimo złamanej nogi i byciem nieletnim, też byście mi pewnie nie uwierzyli – a jednak takie historie w moim życiu miały miejsce! :P. W sumie – jeśli okaże się, że te moje wypociny tu czyta więcej niż trzy zainteresowane osoby, to jedną z tych historyjek mogę nawet rozwinąć :D. Są zainteresowani?
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Użytkownik
Dołączył: Sie 2020
Posty: 1
Bardzo ciekawi mnie jak obaliłeś komunizm na Litwie:)
Użytkownik
Dołączył: Maj 2008
Posty: 554
Witamy nowego kolege na forumie ;-)

Dajeszcze dżej swoje opowieści. Znam je już, ale nigdy ich oficjalnie nie pisałeś. Pamietam jak te pare lat temu o tym monitoringu opowiadałeś. Podziel się teraz z innymi!
_______________
PS4 / PS3 / PS2 / PSX / PS VitaTV / PSP / WiiU / GBC / Saturn / 3DS / Atari 600 / Iphone
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 66

Praca i kasa

Kilka spraw pracowych – kiedy w zeszłym tygodniu dzwoniłem do kierownika z pytaniem na temat tego, jak będzie wyglądał mój sierpień w pracy, odesłał mnie do kadrowej, która miała wrócić do pracy dziś. Wróciła, ale stwierdziła, że nic jej nie wiadomo na mój temat i żebym dzwonił jednak do osoby zastępującej kierownika pod jego nieobecność. Tamta z kolei osoba na mój telefon uprzejmie się zdziwiła, że ja już dwa miesiące pracuję bez zmiennika, ale przyznała się, że jest to dla niej nowością i sprawy nie zna, ale postara się dziś albo jutro do mnie zadzwonić z informacjami. Fakt, że dziś telefonu nie było, przyjąłem ze spokojem, jako że tego się dokładnie spodziewałem. Obstawiam, że jutro też nic nie będą wiedzieli i okaże się, że jednak czekamy na powrót kierownika za 2 tygodnie z urlopu z wszelakimi decyzjami. A póki co, kolejne 15 dni pracy pod rząd z sobotami i niedzielami będą mi się dobijały do życiowego rekordu (dziś dzień 36y).

Drugi kierownik motywował mnie do pracy budząc mnie dziś ze snu esemesami już o 7 rano (budzik mam na 8.30) i jestem totalnie niewyspany i wkurzony, bo już nie dałem rady po tych jego zachętach („dziś premiera zdrapki, dajmy z siebie wszystko!”) zasnąć. Grrrr.

Ze spraw finansowych – lipiec zamykam z pierwszą wpłatą na moje subkonto podróżnicze – wędruje na nie 2.000 zł – efekt ciężkiej pracy z czerwca, wypłaty za kilka dni pracy w stoczni, zwrotu podatku za zeszły rok i dzięki temu, że mamuśka ratowała paczkami żywnościowymi i kosmetycznymi i można było trochę na wydatkach przyoszczędzić. Do wyjazdu zostało mi jeszcze 8 miesięcy i jeśli uda mi się odkładać co miesiąc te 2 tysiaki, to na start będzie już bardzo zacna kwota i na jakiś pół roku bezstresowej podróży już wystarczy. Tego się trzymajmy i z tą myślą nie morduję jednak porannego esemesowicza i nie płaczę że chcę wolnej niedzieli żeby w końcu odespać :D.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 67

Solo czy w kupie?

Czy dziś do mnie zadzwonili z informacją? Haha, oczywiście że nie. Ale ja nie o tym, dziś wracamy do spraw czysto wyjazdowych. Dzisiaj popiszemy (znaczy ja będę pisał, a wy czytali, więc jednak popiszę a nie popiszemy) o podróżowaniu solo i w grupie.

No właśnie. Na chwilę obecną plan zakładał podróż solo, samotne zwiedzanie świata. Ma to zarówno swoje plusy, jak i minusy. Dopuszczam jednak możliwość, żeby czasem albo nawet całościowo podróż z kimś dzielić – czy to dołączyć się do innego podróżnika/podróżników na którymś etapie albo zwerbować kogoś do towarzystwa.

Podróżowanie solo to oczywiście wygoda i komfort psychiczny – sam decyduję gdzie jadę, co robię, gdzie śpię, co jem, co zwiedzam, o której wstaję, czy chce mi się zwiedzać w deszczu albo czy warto gonić ten uciekający autobus. Unikam kłótni i dyskusji o tym, kto podejdzie zagadać do wrogo wyglądającego policjanta, kto idzie dziś na zakupy, a kto zostaje i odpoczywa, kto pilnuje plecaków, a kto może sobie w tym czasie popływać w morzu – wszystkie obowiązki i tak spadają na mnie i się od nich nie wykręcę. Solo podróżnik szybciej złapie też stopa, szybciej wkręci się w nowe towarzystwo, szybciej zostanie przygarnięty pod dach przez obcych ludzi. Łatwiej też podróżować – zostało jedno miejsce w autobusie? Perfekcyjnie, jestem sam i potrzebne jest mi tylko jedne, nie muszę czekać 10 godzin na następny, w którym są 3 miejsca dla całej naszej grupy. Podróżowanie solo to więc większy spontan, elastyczność przy podejmowaniu decyzji i spokój na pozostanie sam na sam ze swoimi myślami.

Z drugiej jednak strony druga czy trzecia osoba w grupie zwiększa zdecydowanie wartość bojową – czy to w starciu z dziką przyrodą (dajmy na to groźny pies), czy nieprzychylną ludnością tubylczą. Dwa rozbite namioty na odludziu budzą mniejszą chęć ich splądrowania niż tylko jeden. Jest też na kogo zrzucić część obowiązków – mimo ewentualnych kłótni można mieć tego kogoś, kto posiedzi na plaży na plecakach, podczas gdy ja będę sobie pływał – przy opcji solo za nic nie zostawiłbym swoich rzeczy samopas. Taniej wychodzą też noclegi w miejscach, gdzie płaci się za pokój (w hostelach z dormami z łóżkami piętrowymi nie ma to znaczenia), taniej wychodzi żarcie z marketu dzielone na pół – można kupić jakiś makaron i nie martwić się, kto sam zeżre od razu cały kilogram, a przecież nie będę tego taszczył potem ze sobą, bo każdy gram na plecach jest na wagę złota. No i jest szansa, że współtowarzysz będzie posiadał zestaw zdolności, których mi brakuje – czy to językowych, czy kulinarnych. Nie wspomnę już o tym, że czasem czuję potrzebę odezwania się do drugiej osoby, podzielenia się swoimi myślami albo nawet pokazania palcem mijanego cuda przyrody i wykrzyknięcia „aaale weź no paczaj na to!”.

Jak widać obie wersje mają swoje plusy i minusy. Ale wymyśliłem, że mimo wszystko nie chcę całości świata zwiedzać samodzielnie. Jeśli się da, na te bardziej hardcorowe części będę próbował organizować sobie wsparcie. Miejsce cywilizowane, czyli Europa i najbliższe tereny, Kanada, Japonia, USA – tu spokojnie poradzę sobie sam, bo to już testowałem i to już znam (znaczy Europe testowałem, ale zakładam, że te pozostałe są na podobnym poziomie). Ale taka Ameryka Południowa albo Azja centralna i południowo – wschodnia – tu już wolałbym wsparcie. A Afryka to już niemal na pewno sam się nie odważę (no chyba że podczas wyprawy nabiorę takiej pewności siebie). Szukać go będę na grupach facebookowych, Instagramie, wśród ludzi którzy akurat będą w podobnym regionie świata albo dopiero się do niego wybierać. Ale jeśli tu wśród czytelników forum są jakieś osoby, którym taki pomysł się spodoba, to pewnie, też czemu nie ;D. Zresztą, jak już ruszę i będzie widać, że umiem w podróże i wrzucać mnóstwo fajnych relacji, pewnie sami zaczniecie się do mnie z tym dobijać, na razie tak tylko zaznaczam temat :D.

Zanim rozszalał się covid obserwowałem jedną z takich grup internetowych – ludzie z wyprzedzeniem ogłaszali gdzie jadą – i na przykład szukali trzeciej osoby do samochodowej wyprawy do Mongolii albo kogoś ze znajomością hiszpańskiego do dołączenia do ich treckingu przez Meksyk. Jako że moja wyprawa nie ma sztywnych ram i programu wycieczki, będę mógł którąś z takich imprez też zintegrować z moją podróżą – o ile finansowo nie będzie wybiegać poza wyznaczony przeze mnie budżet.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 77

Zmiany w pracy

Siedziałem cicho, bo niewiele się nowego działo – ot praca, praca i jeszcze więcej pracy – dziś jest dzień nr 47 od kiedy nie miałem od pracy przerwy. Ale! Lada dzień się to w końcu zmieni, bo w końcu zatrudniona została moja zmienniczka – jej pierwszy dzień będzie w poniedziałek, zostały mi więc ostatnie 2 dni pracy i w końcu, po 49 (szkoda w sumie że tego jednego dnia zabrakło do równego rachunku) dniach pod rząd znów poznam smak calutkiego wolnego dnia :D. Wczoraj moja nowa koleżanka była u mnie na pierwszych lekcjach, dziś też ma zajrzeć na 2 godzinki, a potem zostanie zostawiona sama na pastwę klientów. Choć obiecałem podejść w poniedziałek rano i pomóc jej przynajmniej otworzyć biznes pierwszego dnia i na kilka pierwszych transakcji popatrzeć na ręce i udzielić wsparcia moralnego – więc niby i tak ten 50y dzień z rzędu w pracy będę i to z samego rana, ha. Nie mamy narzuconego grafiku, zaproponowałem więc moją autorską wersję podziału tygodnia pracy – tak żeby co drugi tydzień wypadał każdemu z nas 4 dniowy weekend. A to oznacza, że już pod koniec sierpnia wypadnie mi pierwszy taki zestawik i będę mógł wyskoczyć gdzieś dalej niż 5km spacer za miasto, jak przez ostatnie 10 tygodni. Minus jest taki, że wraz ze spadkiem ilości przepracowanych godzin, spadnie też moje wynagrodzenie. Sierpień jeszcze będzie jako taki, bo z 31 dni miesiąca odpadnie mi tylko 8, ale od września będzie już dzielenie na pół – czyli ledwie 15 dni w pracy. Jeśli się okaże, że nie uda mi się nie tylko odłożyć kasy, ale nawet z tego wyżyć, to znów trzeba będzie w trybie awaryjnym szukać nowej pracy. Ale póki co – tym się nie martwię, wolne wolne mi się zbliża i na tym się skupiam :D.
Obraz wysłany przez użytkownika
Zielone - pracuję, różowe - wolne.

Wczoraj ogólnie miałem intensywny dzionek, bo rano przed pracą, po 7 miałem już wizytę u dentystki. Nie polecam :D. Nakrzyczała na mnie już od progu, jak zacząłem opowiadać co mi potrzeba – mówię o tu dziura, a tu boli, a ona JEDNA RZECZ, TYLKO JEDNA RZECZ!!! No to wybrałem łatanie dziury w jedynce, bo jednak taka święcąca na przestrzał szpara na przodzie uśmiechu zdecydowanie utrudnia pracę polegającą na gadaniu i właśnie uśmiechaniu się do klientów. Łatanie trwało 2 minuty, zrobiła totalnie na odwał i odczep się, plomba zaczęła się ruszać już godzinę później. Nie pozdrawiam. Widać że kobitka jest mocno nastawiona na kasę, ilość obsłużonych klientów, jakość u niej jest na dwieście dwudziestym ósmym miejscu w rankingu walorów. Ale była też jedyną babką, która była dostępna od ręki i na szybko i w takich godzinach – plomba lada dzień wypadnie, ale skoro będę miał wolne, to sobie już poszukam normalnego dentysty na spokojnie, który swoją pracę i klientów szanuje.

Po przesiedzeniu tych 11 godzin w pracy z ruszającą się plombą, zjadłem na szybko kilka parówek i ruszyłem w las. Wczoraj było apogeum roju Perseidów – czyli ta jedna noc w roku, podczas której widać najwięcej spadających gwiazd. Już wcześniej upatrzyłem sobie znośną miejscówkę – tylko 1,5 km od miasta, ale świeżo wycięta polana w lesie – z każdej strony ogrodzona lasem. Łuna od miasta nie przeszkadzała aż tak, ale za to łuna od drogi ekspresowej psuła 1/3 nieboskłonu. Znów jednak – w ograniczonym czasie jaki miałem przed snem, dalej nie mogłem zawędrować. Rozłożyłem się wygodnie (serio, ziemia po wycięciu lasu pomimo mnóstwa leżących suchych gałązek była zaskakująco miękka) na kocyku, ubrałem i bluzę i kurtkę i zacząłem wpatrywanie w niebo. Strasznie mi tego brakowało – dawno już nie patrzyłem w rozgwieżdżone niebo – i już się nie mogę doczekać, kiedy dotrę w miejsce, gdzie będę miał super widoczność i znów zobaczę Drogę Mleczną i tysiące gwiazd naraz. Ostatni raz widziałem to pięć lat temu w Hiszpanii, gdy spałem na trawce w dziczy bez żadnych ludzkich świateł i dostałem takiego łomotania serca i podjarki na ten widok, że baaaardzo długo nie mogłem usnąć. Chcę znów!
Obraz wysłany przez użytkownika
Żul w naturalnym leśnym środowisku
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 82

Wolne!

Dożyłem, po przepracowaniu pod rząd 51 dni w końcu mam dziś w pełni wolny dzień. Bardzo dziwne uczucie, obudziłem się bez budzika i tak na czas, żeby zdążyć do pracy, ale nie miałem motywacji żeby wyjść z łóżka. Próbowałem znaleźć nowy cel życia, ale szło mi to ciężko :D. Przypomniałem sobie w końcu o innych obowiązkach - próbowałem się umówić do dentysty (plomba wytrzymała dwa dni i znów świecę dziurą w jedynce - w sumie bardziej to wygląda nie jak dziura, a jakbym miał resztki jakiegoś żarcia na zębie - co chyba jest jeszcze gorsze ;D), ale najbliższy wolny termin dopiero za tydzień (wziąłem i tak). Próbowałem zarejestrować się na wizytę z podaniem o nowy paszport - ale najbliższy wolny termin dopiero za trzy tygodnie - nie wziąłem, nie wiem jak i czy będę pracował we wrześniu - jeszcze z tym muszę więc poczekać. W końcu stwierdziłem, że trzeba się wybrać na wycieczkę. Pogoda co prawda nie zachęcała - bardzo pochmurno, chmury deszczowe, temperatura tylko kilkanaście stopni. Ale zawziąłem się i wyruszyłem.

Obraz wysłany przez użytkownika
Początek całkiem przyjemny

Tempo narzuciłem sobie całkiem niezłe, wybrałem wariant marszu w sandałach - i w sumie był to dobry pomysł - noga oddychała, bąble mi się nie porobiły, choć na żwirze (jakieś 10km) szło się nieco boleśnie. Temperatura też w sumie okazałą się spoko - nie przegrzałem się, wiaterek przyjemnie mnie orzeźwiał, kurtkę musiałem dodatkowo (bo w bluzie trzeba było iść cały czas) nakładać może tylko 3 razy - gdy się w końcu rozpadywało. Porządnie popadało tylko raz, ale krótko - akurat jak byłem nad jeziorem, bez żadnej osłony, ostatnie 2 godziny za to mżyło - deszcze nie było widać, ale włosy były mokre - typowa irlandzka pogoda

Obraz wysłany przez użytkownika
Nadal spoko

W sumie przelazłem ciut ponad 30 km - i nogi porządnie zaczęły dawać o sobie znać tak koło 25 km. Przez jakieś 10 km szedłem fajną trasą, nie widziałem na niej ani jednego człowieka ni auta, tylko zwierzaki - sarnę mnóstwo ptaków, 3 węże czillujące na pniu - na mój widok zeskoczyły z niego - i tak, to był skok z prawie metrowej wysokości - skubańce nie mają nóg, a były tak szybki i zwinne, że gdyby chciały mnie upolować, to nie miałbym szans, huh. Ostatnie 10 km były po asfalcie i to mokrym, Najgorszy rodzaj nawierzchni dla piechura - zwłaszcza na koniec marszu. Dobrze, że nie było gorąca, bo pewnie by doszła do kompletu uczuleniowa asfaltówka, a tak dzięki deszczykowi udało się uniknąć. 30 km to mój absolutny dzienny rekord przejścia w tym roku - jestem z siebie dumny, zwłaszcza że już jakieś 2 tygodnie prawie się nie ruszałem. Dobrze to wróży na przyszłość, choć jutro już mnie na spacer nie namówicie :D.

Obraz wysłany przez użytkownika
Jestem z siebie dumny.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 83

Koniec wolnego

Drugi dzień z rzędu wolnego powoli dobiega końca, jutro znów trzeba będzie iść do pracy - i to na 4 dni pod rząd. Mimo że się wczoraj zarzekałem, że dziś ze spaceru nici i tak mnie coś podkusiło i poszedłem. Winię geny albo pamięć gatunkową - wiecie to coś, co każe bocianom i dzikim gęsiom co roku latać te tysiące kilometrów. I od razu mówię, jeśli to jeszcze nie jest oczywiste - to nie będzie blog o podróżowaniu 'glamour' - czyli takim z pięknymi zdjęciami na instagramie, zawsze pięknym oświetleniem i pięknie podanym jedzeniem na talerzach. Oj nie. Prawdziwe podróżowanie takie nie jest. To rezygnacja ze zwyczajowych komfortów, pot, łzy, krew, ślina, smród, bród, ubóstwo i te małe kłębki materiału co się z nowo założonych majtek zrolowywują i wciskają w każdą szparę sami wiecie czego (tak, to akurat przykład z dziś). A za te wszystkie wyrzeczenia dostajemy... w sumie sam nie wiem co - trochę wspomnień, trochę wrażeń, trochę oderwania od codziennej nudy.

Obraz wysłany przez użytkownika
Wieża widokowa w połowie drogi

Dzisiaj postanowiłem nie szaleć, ale i tak wyszło mi ciut ponad 20 km marszu. Pogoda była jeszcze gorsza niż wczoraj - zimniej, ciemniej i dużo bardziej wietrznie. Chociaż akurat dzięki temu wiatrzysku, co jakiś czas deszczowe chmury się rozsuwały i dostawałem okienka ładnej pogody. Które skrzętnie wykorzysywały komary, meszki i gzy by mnie obsiadać, ech. Na 12ym kilometrze dorwała mnie nagła i rzęsista ulewa, zanim się schowałem pod drzewami, miałem już calutkie spodenki przemoczone. Próbowałem przeczekać i kiedy po 5 minutach mi się to znudziło i pogodziłem się z faktem, że przez kolejne 2 godziny drogi będę mókł, deszcz ustał, wyszło słońce i zaczęło tak przygrzewać, że nawet spodenki mi wyschły. Niemniej jednak, na duchu podtrzymywała mnie świadomość, że na końcu drogi czeka na mnie ciepłe mieszkanko, gorący prysznic i suche i czyste ciuchy. W mojej podróży takich komfortów nie będzie. Cały mój dobytek będzie na plecach, jak przemoknie, to nie będę miał nic na zmianę. A i to przy optymistycznym założeniu, że będę miał jakiś plan noclegowy z ciepłą wodą. Jeśli planem będzie namiot, będzie mnie czekała mokra noc w mokrych ciuchach, bez możliwości umycia się. I z jakiegoś powodu już się takich atrakcji nie mogę doczekać - to się chyba nazywa masochizm? :D

Obraz wysłany przez użytkownika
Za moment się mocno rozpada

Koniec końców, doszedłem, przeżyłem, wziąłem ten prysznic i już znów jestem pełen sił. Moja taktyka na pieszą wędrówkę jest taka, że idę bez odpoczynku aż dojdę albo aż umrę. Nie uznaję postójów na odpoczynek. Strasznie ciężko mi się po takim rozchodzić - jeśli idę, to jestem jak robot, ale jak stanę i odpocznę, wszystko się wyłącza i długo trwa zanim przestanę czuć ból każdego kroku i w ogóle zacząć chodzić normalnie, a nie jak kaczka.

Obraz wysłany przez użytkownika
W dwa dni ponad 50 km.
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 19 sie 2021, 16:07. »
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Faza planowania - dzień 85

Podróże w genach

Słów kilka o sytuacji pracowej i przechodzimy do ciekawszych tematów. Moja umowa kończy się za 10 dni, na razie nikt się nie zająknął nawet na temat jej przedłużenia lub nieprzedłużenia, w przyszłą środę planuję zadzwonić do kadr z pytaniem – na podstawie dotychczasowych doświadczeń z poziomem zarządzania w firmie, spodziewam się zdziwionej odpowiedzi i zaskoczenia, że ta umowa mi się kończy. Druga sprawa jest taka, że teraz jak już mam zmienniczkę i wiem, że pracuję tylko w niektóre dni w tygodniu, to jest mi ciężej tu wysiedzieć. Wcześniej, gdy nie było nadziei, gdy wiedziałem że odsiecz nie nadejdzie jeszcze przez tygodnie, siedziało się jakoś lepiej. Nadzieja to jednak duża przeszkoda w dobrej pracy :D.

Dobra, wracamy do wyprawy. A w zasadzie moich poprzednich wypraw. I nie tylko moich. Zrobiłem sobie już dawno temu na mapce wykres moich podróżniczych zasięgów – wybrałem na nim 4 punkty – najbardziej na północ, wschód, południe i zachód wysunięte miejsca, do których dotarłem, licząc od miejsca urodzenia (Wwa). Co jakiś czas trochę mi się przesuwały, dziś przedstawiają się jak na obrazku poniżej:
Obraz wysłany przez użytkownika
Niezbyt miarodajny romboidowaty czworokąt zasięgowy N-E-S-W.

Północ – Gamla Uppsala w Szwecji – punkt zdobyty w 2019
Wschód – Mińsk na Białorusi - aczkolwiek kiedy ja tam byłem, było tam jeszcze ZSRR – w roku 1990
Południe – Abu Simbel – na południu Egiptu, prawie na granicy z Sudanem – koło roku 2005
Zachód – Sete Cidades na Azorach – 2018
Romboid-czworokąt który się utworzył nie oddaje oczywiście prawdziwego zasięgu, ale i tak jest miły dla oka - nie łąpie się w nim ani Irlandia ani Wyspy Kanaryjskie. Ale trudno, zresztą moja podróż przesunie jego granice w każdą stronę – i będzie co jakiś czas poprawiać rekordy, aż w momencie okrążenia świata, całkiem go popsuje :D.

Miejscem, w którym byłem od Wwy najdalej są właśnie Wyspy Kanaryjskie – 3900 kilometrów w linii prostej. Nie wiem też, jaki jest mój rekord wysokości – najprawdopodobniej Giewont, bo mam zdjęcia z jego zdobycia, ale łaziliśmy też przez tydzień albo i dwa po innych górkach w regionie – z plecakami i nocowaniem w chyba wszystkich schroniskach po polskiej stronie, ale czasem reszta ekipy szła coś zdobywać, a ja sobie w takim schronisku zdychałem, więc głowy nie dam. Na hiszpańskim Camino najwyższy punkt ma 1500 m.n.p.m, jechałem tez autobusami przez Alpy ze Szwajcarii do Włoch, ale tam prawie całość przespałem, zostańmy więc przy Giewoncie, czyli mój rekord to 1.895 m.n.p.m. To też trzeba będzie pobić :D.

Zrobiłem też wywiad rodzinny na temat podróży moich bezpośrednich przodków. Moja mama jest mocno wciągnięta w genealogię, cały czas wygrzebuje mi kolejnych przodków, mam tu więc sporo informacji. Moi rodzice nie byli dalej niż ja, jedyny kraj który odwiedzili, a ja nie to Tunezja. Tato nie przepada za podróżami, mama prędzej. Babcia ze strony mamy za podróżowanie wzięła się na emeryturze – głównie zorganizowane pielgrzymkowe atrakcje, ale udał jej się też rejs po Morzu Śródziemnym i wyprawa na Kaukaz. Dziadkowe ze strony taty niby nie podróżowali, ale jeden z ich synów (czyli mój stryj) był marynarzem i jeszcze za czasów komuny podczas wizyty statku w USA stwierdził, że to dobry moment na emigrację. Został tam na kilkadziesiąt lat i nawet dorobił się obywatelstwa. I dziadkowie go tam odwiedzili – w Houston w Teksasie – wychodzi mi że to w linii prostej z kieleckiego 9000 km. Biją mnie ponad dwa razy na odległość.
Obraz wysłany przez użytkownika
Max podróż od miejsca urodzenia - czerwone (ja), zielone (dziadkowie), niebieskie (pradziadek). Żółta linia to wojenna wyprawa pradziadka.

Pozostali pradziadkowie życie spędzali w miejscu zamieszkania, z jednym wyjątkiem, pradziadek Antoni został w młodości zwerbowany do carskiej armii (Polska była wtedy pod zaborami i on się załapał do rosyjskiej cząstki). Pociągami dojechał nad Morze Czarne (zdaje się do Odessy), załadował się na statek i przez Kanał Sueski, Morze Czerwone, dookoła Indii, przez Indochiny dopłynął do Władywostoku, gdzie wziął udział w wojnie z Japonią. Wychodzi mi, że najdalej od domu był właśnie w okolicach Singapuru, gdy płynął na front - 9500 km od rodzinnego domu. Na wojnie spisał się zresztą dobrze, wrócił z medalami i nie roztrwonionym żołdem i mógł w rodzinnej wiosce rozpocząć wieloletnie rządy i wioskową dominację mego rodu :D. Historii wojennych za dużo się niestety w ustnych tradycjach rodzinnych nie ostało, mam za to o nim dwie inne ciekawostki/anegdotki. Prababcię poznał wsiadając do pociągu do Odessy na dworcu – i tak ją zbajerował (a pewnie i mundur swoje zadziałał), że się z miejsca w nim zakochałą i zgodziła się na niego poczekać – i faktycznie całą wojnę przeczekała, huh. I tylko pozostaje żal, że po pradziadku nie odziedziczyłem tej bajery, a najwidoczniej tylko zew podróży :D. Drugi myk jest taki, że pradziadka stać było po powrocie na wiele – i najlepiej widać to po tym, ile miał dzieci chrzestnych – sztuk 38. I każdemu był w stanie pomóc przez całe życie, ja mam pod swoją opieką dwójkę chrzestnych i już się boję bankructwa na myśl o tym, ze któregoś dnia oboje będzie się chciało chajtać :D.
Obraz wysłany przez użytkownika
Pradziadek Antoni, jego rekord będę próbował pobić.
Obraz wysłany przez użytkownika
I babcia w jednej ze swoich emeryckich podróży - Akropol, Grecja
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 21 sie 2021, 20:24. »

Strona: « < 1 2 3 4 5 > »

Forum JRK's RPGs działa pod kontrolą UseBB 1