Venus Wars (The): Back to The City "Io" (NES) Venus Wars (The): Back to The City "Io" (NES)

Venus Wars (The): Back to The City "Io"

Venus Senki (JAP)
The Venus Wars: Back to The City "Io"
Wydania
1989()
1998()
Ogólnie
Z gatunkiem RPG ma mniej więcej tyle wspólnego, co np. Kick Master. Są jakieś statystyki, jest doświadczenie, nawet początkowe wrażenie jest mylne - pod pozorem taktycznego RPG kryje się zwykła zręcznościówka. W dalekiej przyszłości jeździmy motorami i niszczymy wrogie pojazdy, by odeprzeć jakąś tam inwazję. Gra została oparta na podstawie anime o tym samym tytule.
Widok
izometr, rzut boczny
Walka
zręcznościówka
Recenzje
Scooter Fox
17.09.2006

Venus Senki wydana została w 1989 roku przez firmę o nazwie Varie. Firma ta zasłynęła z takich gier jak choćby Grand Master (NES) i Nage Libre (SNES, PSX)... Że co? Nie słyszeliście o nich? Wcale mnie to nie dziwi. Spośród ponad 30 gier wydanych przez Varie jako tako kojarzę (głównie z nazwy) ledwie kilka, a to o czymś jednak świadczy. Venus Senki oparta jest na anime o tym samym tytule i prawdopodobnie to właśnie jemu, puszczanemu w Stanach pod koniec lat dziewięćdziesiątych, zawdzięcza amatorskie tłumaczenie na język angielski. Przyszłość, wojna na Wenus, gang motocyklistów, pustynne klimaty (czy tylko mi się to kojarzy z Mad Maxem?)... czy taka kombinacja wyszła grze na dobre?

Fabuła
Część już zdradziłem, czas na dokładniejszy opis. W 2003 roku Ziemianie roztopili pokrywę lodową Wenus, dzięki czemu piętnaście lat później planeta nadawała się już do zamieszkania. Założono dwa państwa - Ishtar i Aphrodię. Najwyraźniej wzajemna współpraca polityczno-gospodarcza nie układała się między tą dwójką najlepiej, bo doszło w końcu do konfliktu. Armia Ishtar zaatakowała swoich sąsiadów i zajęła ich stolicę, Io. Naszym zadaniem, jak nietrudno się domyślić, jest oswobodzenie Io i wypędzenie najeźdźców, sprzedając im kopa w cztery litery na pożegnanie. Kierujemy... nie, nie armią, nie oddziałami partyzanckimi. Skądże. Kierujemy ośmioosobowym gangiem motocyklistów i wygląda na to, że jest on ostatnią nadzieją Aphrodii na odzyskanie wolności. Tandeta? Owszem.

To właściwie wszystko. Są niby jeszcze jakieś przerywniki raz na kilka map, ale nie wnoszą one zbyt wiele do fabuły, zakończenie zaś... nie zostało przetłumaczone, więc nie wiem nawet dokładnie, co się stało, kiedy wreszcie przebrnąłem przez ostatnie starcie. Cóż, przynajmniej były jakieś obrazki, a poza tym na samym końcu mogłem zobaczyć, jakież to indywidua uraczyły mnie tak koszmarną muzyką... ale o tym później.

Gameplay
Na pierwszy rzut oka Venus Senki to taktyczny erpeg. Każdy z członków naszego gangu jest opisany kilkoma statystykami - szybkością, energią, długością ruchu w jednej kolejce, ilością rakiet, atakiem, obroną i żywotnością. Żywotność to tak naprawdę HP, i tylko ona wzrasta wraz z poziomami doświadczenia; reszta pozostaje bez zmian od początku do końca gry. Na początku bardzo na to narzekałem, ale ma to swój urok - wiadomo przynajmniej, kto jest w czym dobry, kim warto walczyć, a kogo stawiać z tyłu; nie jestem jednak pewien, czy można to uznać za zaletę. Wracając na chwilę do poziomów doświadczenia - maksymalny to ósmy. Levelowanie postaci absolutnie nie jest konieczne, bo pod koniec gry wskaźnik doświadczenia rośnie w ekspresowym tempie; jeśli tylko ktoś nie chowa się w kącie i nie unika walki, na pewno dojdzie chociażby do siódmego poziomu. Zresztą i tak nie ma możliwości stoczenia dodatkowych bitew - jesteśmy prowadzeni jak po sznurku (właściwie dość dosłownie - patrz screen z mapą rejonu).

Mija parę tur pierwszej bitwy, przeciwnik dociera wreszcie do twoich motocyklistów... i co się okazuje? Oto mamy przed sobą najzwyklejszą zręcznościówkę! Starcie trwa minutę i w tym czasie, poruszając się bezustannie do przodu (ewentualnie skręcając odrobinę), musimy zniszczyć jak najwięcej nadjeżdżających/ nadlatujących jednostek wroga. Przeciwnicy różnią się sposobem atakowania i wytrzymałością - na początku jadą prosto i niewiele ich obchodzi, ale pod koniec potrafią np. kręcić kółka; nie są to jakieś skomplikowane, trudne do zapamiętania manewry, lecz potrafią bardzo skutecznie utrudnić nam nasze zadanie.
Odrobinę różnią się starcia z admirałami, czyli kimś w rodzaju mini-bossów (przynajmniej wtedy, gdy się zaczynają pojawiać, w ostatniej planszy stanowią połowę przeciwników). Tutaj pole walki widzimy z góry, przeciwnik jest tylko jeden, ale za to duży. Nie ma już limitu jednej minuty - starcie wygrywa ten, kto przeżyje. Byłoby to może frustrujące, gdyby nie to, że postać "nie umiera na stałe"; zniszczony motocykl i jego kierowca są w pełnej formie już w następnej misji.

Ta gra byłaby trudna, nawet bardzo, szczególnie pod koniec, gdzie bez rakiet ani rusz. Byłaby, ale nie jest. Wszystko z powodu dwóch dodatkowych jednostek znajdujących się pod naszą komendą. Chodzi o transportowce. Wolne, raczej bezużyteczne w walce, mają jednak jedną zasadniczą zaletę - motocykle stojące obok nich w każdej kolejce odzyskują część HP i pięć rakiet. Przez to cała taktyka w każdej bez wyjątku mapie sprowadza się do stania murem wokół transportowców, czekając na przeciwników. Dopiero gdy jakiś nie chce przyjść, trzeba się wybrać do niego, ale takich nigdy nie ma więcej niż trzech na planszę, więc nie ma z tym problemów. Poziom trudności jest tak niski, że nie musiałem powtarzać ani jednej mapy w ciągu całej gry; ba, z żadną nie miałem znaczących problemów! Wrogie jednostki skupiają się na ogół na jednej postaci lub grupie (jeśli murujesz transportowce), ale nie utrudnia to rozgrywki, a czasem wręcz ją ułatwia - AI nie stoi na zachwycającym poziomie. Nie ma tu żadnej zaawansowanej taktyki, a szkoda, bo połączenie ze zręcznościówką z pewnością stanowi ciekawą koncepcję. Dołączmy do tego wiecznie ten sam krajobraz (pustynia, pustynia... no i pustynia), powtarzający się do znudzenia schemat walk (zużywamy dostępne rakiety, a potem tylko omijamy wrogie pociski), brak alternatywnych celów misji (czasem mamy za zadanie dotrzeć do jakiegoś punktu, ale i tak wszystko sprowadza się do całkowitej eksterminacji), a otrzymamy coś, przy czym można dobrze pospać, a nie siedzieć z padem w dłoniach przez całą noc. Innowacyjny system rozgrywki przestaje być ciekawy maksymalnie po dwóch godzinach gry, potem jest już w kółko to samo.

Grafika
Mógłbym w tym miejscu napisać, że w 1989 roku nie powstawały jeszcze gry tak dobre graficznie, jak choćby trzy lata później, ale kiepskie byłoby to tłumaczenie, biorąc pod uwagę, że takie tytuły jak Contra czy Ninja Gaiden wyszły rok wcześniej. W Venus Senki jest monotonnie i niezbyt ładnie. Wiadomo, ograniczenie ilości kolorów na ekranie i te sprawy, ale nie zmienia to faktu, że zarówno mapy, jak i walki wykonane zostały byle jak. Nie kłuje to w oczy i nie oślepia, a niektórym mogłoby się to nawet spodobać, w końcu pustynie znane są właśnie z tego, że składają się głównie z piasku i rzadko z czegoś innego... Tyle tylko, że jakieś urozmaicenie oprócz "wystroju" ostatniej planszy zdecydowanie by się przydało.

Sprite'y pojazdów nie powalają ilością szczegółów, ale poza ubogą kolorystyką nie można w sumie niczego im zarzucić... no, może poza admirałami, których pojazdy wyglądają jak wieeeelki zlepek grubych blach z działkami powtykanymi w każde możliwe miejsce. Jakby tego było mało, podczas walk z nimi nie ma wcale tła - pozostaje mi tylko snuć teorię, że na czas starcia jesteśmy przenoszeni do jakiejś czarnej dziury (patrz screen). Ech, ale jeszcze nie to jest najgorsze. Najgorszy jest...

Dźwięk
Kiedy po raz pierwszy uruchomicie Venus Senki, nawet przez myśl wam nie przejdzie, jak negatywnie po kilku godzinach będziecie reagować na muzykę w tej grze, tym bardziej że towarzyszący ekranowi tytułowemu kawałek jest zupełnie znośny. Melodia na końcu w sumie też zła nie jest, ale to, co dzieje się w środku... o matko. Wiem, że Varie to nie Tecmo czy Konami i mogło nie być ich stać na dobrego kompozytora... ale mogli chociaż zatrudnić jakiegoś, któremu chciałoby się komponować. Cóż, nie zrobili tego i dzięki temu w każdej, ale to każdej planszy przygrywa ta sama muzyka. Wiecie, ona nawet nie jest zła, ale jeśli trzeba jej słuchać przez te wszystkie godziny gry (wyłączając, Bogu dzięki, same walki, gdzie panuje cisza przerywana tylko odgłosami wystrzałów), można bardzo łatwo popaść w obłęd i zabić kogoś w napadzie szału. Prawdziwą "maestrią" jest za to melodia towarzysząca starciom z admirałami. Hej, takiej klasy muzykę potrafię stworzyć sam! Może ktoś mnie zatrudni?

Efekty dźwiękowe nie ratują sytuacji. Co prawda nie biją po uszach, ale ich znikoma ilość i raczej średnia jakość nie pozwalają na znaczącą poprawę ogólnej oceny oprawy dźwiękowej. Nie chciałbym się czepiać, naprawdę, ale mógłbym przysiąc, że odgłos uderzania pocisków o ziemię służył w jakiejś innej grze jako odgłos kroków jakiejś postaci.

Podsumowanie
Bardzo dobra koncepcja została całkowicie zmarnowana w procesie produkcji; gra jest po prostu nudna, ale nie ma czemu się dziwić, skoro odebrano jej jakąkolwiek różnorodność. Każda kolejna plansza jest bliźniaczo podobna do poprzedniej pod każdym względem, tylko przeciwnicy są odrobinę trudniejsi. Z początku Venus Senki wydawała mi się nad wyraz interesującą i wyróżniającą się z tłumu grą, jednakże ostatniego dnia włączyłem ją już tylko po to, żeby mieć całość z głowy. Można sobie pograć, jasne, być może niektórzy z was stwierdzą, że pomyliłem się w ocenie tytułu i wystawią mu dziewiątkę albo dziesiątkę... ale jeśli macie wybierać między tym a na przykład Castlevanią, wybór mimo wszystko powinien być oczywisty.

Moja ocena: 5.5/10


Obrazki z gry:

Dodane: 17.09.2006, zmiany: 21.11.2013


Dodaj komentarz:

Pytanie kontrolne: kto tu rządzi?