Shadow of Yserbius (The)

The Shadow of Yserbius
Wydania
1993()
Ogólnie
Początki sieciowych erpegów - SoY był właśnie taką pozycją, wydaną później przez Sierrę również w opisywanej tu wersji offline.
Widok
TPP
Walka
turówka
Recenzje
grisnir
Autor: grisnir
25.02.2013

Zaiste, nie wiem jak do tego doszło, ale w jakiś pokrętny, mataczny, a z pewnością głeboko niemoralny sposób udało się JRK namówić mnie do napisania kolejnej recki. Pomijam fakt, iż, wliczając dzień swej premiery, niechybnie będzie ona miała mniej odwiedzin, niż JRK palców u wszystkich swoich sześciu odnóży. Ale co zrobić, ars pro arte musi wystarczyć.

Shadow of Yserbius jest grą prostą jak konstrukcja cepa. Ponieważ najprostsze rozwiązania są zwykle najlepsze, ma to jednak swój urok i niezbywalne zalety. Ale zacznijmy od początku.

Cofamy się o dwie dekady, mamy tedy rok 1993, aczkolwiek JRK pewnie by się z tym nie zgodził. Mostar przeżywa swe najstraszliwsze dni, a o zimowych igrzyskach olimpijskich w Sarajewie nikt już nie pamięta, gdy tymczasem na Zachodzie gwiazdki gier sieciowych zaczynają ledwo co migotać na niebie olśnionym miriadami klasycznych i doskonałych singleplayerowych erpegów. Epoka pierwszych gier rpg na komputery osobiste co prawda już przeminęła, jednak druga fala utrzymuje godziwe standardy. Jak rzekłem, są to jednak niemal wyłącznie tytuły dla smutnych i samotnych graczy, spędzających swe dni na piciu lichej kawy, odkrywaniu uroków pirackich giełd komputerowych, masturbacji przy pierwszych rodzimych Playboyach i kluczeniu po korytarzach Myth Drannor, lesistych rubieżach Kendorii bądź wśród chmur i zamków Xeenu. A zresztą kolejność niech każdy dopasuje do siebie.

W takich warunkach, przez jednych wspominanych z nostalgią, przez innych ze zgrozą i obrzydzeniem, a przez większość całkiem zapomnianych, wykluwa się oto SoY, wraz z Neverwinter Nights jeden z pierwszych tytułów przeznaczonych prymarnie do gry on-line. W Polsce, rzecz jasna, jak zawsze 100 lat za murzynami, nikt o takim wynalazku jeszcze nie słyszał. Ale co się dziwić, swąd czerwonej zarazy nie zdążył jeszcze całkiem wywietrzeć, a kapitalizm ledwo co powijaczył. Komu tam multiplayer był w głowie. Dla pocieszenia można jednak dodać, iż nawet w USA, niby takim to bogatym kraju mleka i miodu, a mało kto jednak mógł sobie pozwolić na owo kuriozum, z uwagi na koszty sieciowych połączeń. He-he-he.

Ci jednak co mogli, przyczynili się do dużego sukcesu gry i skutecznej propagandy multiplaya, pomijając już samą więź i otoczkę bractwa i poniekąd "niszowej" przynależności, jaka musiała towarzyszyć pierwszym doświadczeniom gry on-line. Zachęcona sukcesem Sierra wydała w końcu i wersję off-line dla takich własnie samotnych nerdów. Jak można oczekiwać, nie cieszyła się ona takim powodzeniem jak wersja pierwotna, tym niemniej pograć się dało - i dalej się da.

SoY jest, jak nadmieniłem, grą nieskomplikowanej konstrukcji i w wielu aspektach koronnym modelem dungeon crawler'a. Pojedynczą postacią, którą możemy sami wygenerować (do wyboru 8 ras/ 6 gildii) bądź też wybrać już gotową, penetrujemy klaustrofobiczne wnętrze i podziemia zamku, zabijając i nie dając się zabić, grabiąc i nie dając się ograbić, gwałcąc i nie daj... a nie, nie, nie, to jednak nie ta gra. No dobra, skończmy na grabieży. Filozofia gry jest tym niemniej klarowna i jasna jak wiosenne słońce.

Finezji swoją drogą miałkiej fabule dodaje fakt, iż zamek jest wewnątrz wulkanu. Podobno to sprawka nadwornego maga, ale głowy za to nie dam. Skoro o fabule mowa - generalnie jej nie kojarzę, pewnie dlatego, że nie przywiązywałem do niej wiele uwagi, choć fakt, iż obiektywnie bynajmniej nie jest rozbudowana, a do tego oparta jedynie na lakonicznych wstawkach z rzadka napotkanych npc'ów pewnie też nie jest bez znaczenia. Krótko mówiąc - trzeba zejść na sam dół i dokopać czarnemu charakterowi, bodaj właśnie owemu arcyzłemu magowi. Ot, tyle na ten temat.

Z uwagi na fakt, iż sterujemy tylko jedną postacią, jest ona siłą rzeczy hybrydą. Można a nawet trzeba określić jej gildiową przynależność (rycerz, czarodziej, łucznik, etc.), co nie pozostanie bez wpływu na jej zdolności i ograniczenia rozwojowe, tym niemniej współpraca miecza i magii, niezależnie od klasy, jest nieodzowna. I dobrze! Głównych cech jest kilka, i są one jak najbardziej podstawowe, szczęśliwie dochodzi jednak do tego pokaźna pula mniej lub bardziej przydatnych umiejętności - no i przeróżne czary. Jest w czym wybierać przy awansowaniu na kolejny poziom, i słowa uznania twórcom za ów całokształt, bo doprawdy tak jak wyglądałem i napalałem się każdorazowo na awans grając w SoY, tak już dawno mi się nie zdarzyło.

Dodam również, aczkolwiek nie wszyscy pewnie podzielą tą opinię, iż poziom trudności jest dobrze i adekwatnie wyważony - z naciskiem jednak na ową trudność. Tak, tak. SoY jest grą trudną. Łatwo dostać w czapę, i to może niektórych zniechęcić. Za każdym rogiem czyha jaki diabol, a na początkowych etapach gry strach w ogóle wchodzić do zamku, bo walka, jak się zacznie, trwa zazwyczaj 2 sekundy, z mizernym dla nas skutkiem. Tu jednak niespodzianka: odradzamy się wtedy z całym zapasem many i punktów życia w pobliskiej wiosce - i próbujemy raz jeszcze. Stopniowo jednak zaczyna nam wychodzić, w miarę rozwoju poszerza się repertuar możliwości, a z reguły też jest możliwość ucieczki w wypadku gdybyśmy trafili na wyjątkową bandę bydlaków, a ten rozwój, ta płynność, ta wielość opcji są przecież jednym z warunków dobrego erpega. Lekko tak czy inaczej nie ma, ani na początku, ani na końcu.

Zapisać grę w sensie tradycyjnym się nie da - gra zapisuje się na bieżąco. Główna nasza postać jednakże nie traci nic w chwili śmierci, i zarówno ekwipunek, zdobyte klucze, odkryta mapa, etc, wszystko to pozostaje tak, jak było. Jedyny mankament, iż musimy się znowu fatygować od głównego wejścia, nieraz po kilka poziomów w dół, aby powrócić tam, gdzie dali nam łupnia i spróbować raz jeszcze. Jest jednak możliwość pokombinowania z przekopiowaniem folderu przed sądną potyczką i w razie niepowodzenia zapisania go ową przekopiowaną wersją, jak komu zależy, no problemo. Jednocześnie też gra jest obszerna i przez większość czasu stawia rozliczne możliwości eksploracji - gdy w jednym miejscu nie wychodzi, bo nieprzyjaciel zbyt potężny, możemy z reguły spróbować w kilku innych, awansować, zdobyć przy okazji cenny klucz otwierający drzwi gdzieś tam, hen, daleko - i wrócić do zapalnego punktu. Po kilku takich rundach wnet się okazuje, że owa przeszkoda, która pierwotnie była nie do przejścia, to teraz bułka z masłem.
I o to chodzi. Walka jest, nota bene, turowa.

Muzyka przygrywa w tle. Jest taka sobie, ot, brzdąkanie midi. Ujdzie, ale jak komuś się nie podoba zawsze można wyłączyć i puścić zamiast tego "Ona tańczy dla mnie".

Jeszcze tylko notka autobiograficzna i zamykamy tę sprawę. Przyznaję bez bicia, że więcej emocji wywołała we mnie ta leciwa i poszarzała ze starości gra, niż wiele nowszych, obiektywnie lepszych, z mnóstwem możliwości, rozterkami moralnymi, interaktywnością i postaciami z krwi i kości, dobrą fabułą a grafiką i muzyką jak się patrzy. Gra jest, jak wspomniałem, dobrze zrównoważona i da się lubić, ba, porywa wręcz, zwłaszcza na początku i gdy dawno się nie miało styczności z tego typu erpgiem. Pobudza wydzielanie adrenaliny, wierzcie lub nie, i zapewnia dawkę zarówno emocji, jak i rozrywki.

Pytanie jednak - na jak długo.

Ja osobiście, z ubolewaniem to przyznaję, straciłem 90% z pierwotnego napędu przy drugiej połowie gry. Wydaje mi się, że trochę za długo to trwało, za dużo tych samych mord, drzwi, kluczy i tuneli, i gdyby SoY skrócić o połowę końcowe wrażenie byłoby o wiele bardziej pozytywne. Gdzieś to napięcie się ulatnia od pewnego punktu, dynamika rozwoju już nie cieszy, bo też i pozostaje niewiele do rozwinięcia. Ale od tego raczej mało który erpeg jest wolny, a gdy dodatkowo jest oparty na wałkowaniu wciąż jednego schematu (tak jak zdecydowana większość dungeon crawler'ów) to uciec przed ostatecznym znudzeniem jest doprawdy ciężko.

Tyle, panowie i panie. Bóg z Wami a duch Jacka Piekary niech Was prowadzi.

Moja ocena: 3/5


Obrazki z gry:

Dodane: 27.02.2013, zmiany: 21.11.2013


Dodaj komentarz:

Pytanie kontrolne: kto tu rządzi?