Atelier Lulua: The Scion of Arland

Lulua no Atorie: Arland no Renkinjutsushi 4
Wydania
2019()
2019()
Ogólnie
Kontynuacja alchemicznej trylogii Arland wydana po latach. Tym razem w świat rusza córka Rorony, protagonistki pierwszej odsłony, czyli Lulua. Czy urodziwe dziewczę będzie w stanie dorównać sławie matki?
Widok
3D
Walka
turówka
Recenzje
Astarell
Autor: Astarell
03.05.2021

Niełatwo jest być córką sławnej alchemiczki, zwłaszcza gdy mimo chęci talentu brakuje. By jednak ratować reputację matki, Lulua gotowa jest na wszelkie poświęcenie. Atelier Lulua zabiera nas w pełną humoru podróż po Arlandzie z urodziwymi dziewczynami i alchemią w roli głównej.

Po takim sobie niedawno wydanym spin-offie cyklu Atelier, czyli Nelke & the Legendary Alchemists: Ateliers of the New World, trochę zacząłem wątpić w dalszy sens jego kontynuowania. Uważałem, że Gust powinno dać sobie na jakiś czas spokój z serią, a tu nie dość, że pojawiła się Atelier Lulua, to jeszcze dodatkowo wyszły przygody Ryzy. Na szczęście podróż córki Rorony po Arlandzie była wystarczająco ciekawa, by przywrócić mi wiarę w kolejne alchemiczki.

Akcja Atelier Lulua: The Scion of Arland toczy się bliżej nieokreślony czas po wydarzeniach przedstawionych w trylogii Arland, której znajomość jednak do szczęścia potrzebna nie jest. Wcielamy się w rolę młodej Elmeruli Frixel, tytułowej Lului (ach te japońskie zdrobnienia), córki słynnej alchemiczki — Rorony. Bohaterka wraz z przyjaciółką Evą i swoją mentorką Pianą zamieszkuje miasteczko Arklys, prowadząc bezstresowe życie poprzetykane (niezbyt jednak owocną) nauką alchemii. Kiedy jednak jej matce grozi cofnięcie licencji na wykonywanie zawodu protagonistka bez wahania rusza do stolicy ją odnaleźć. Przy okazji musi rozwiązać sprawę tajemniczej księgi, która spadła z nieba, wciągając w cały galimatias nawet niedoszłego następcę tronu Arlandu. Fabularnie jak zwykle standard – prosta, nieśpieszna i przyjemna historia. Nic nadzwyczajnego, ale opowieść nadrabia świetnymi kreacjami postaci, zwłaszcza głównej bohaterki. Lulua jest typową kandydatką na waifu: bardzo wygadana, energiczna i nieco łobuzerska. Twórcom udało się wepchnąć w nią sporo życia, dzięki czemu szybko podbije nasze serca. Ponadto, w większej liczbie niż poprzednio, gra zawiera multum śmiesznych scenek rodzajowych. Warto je oglądać, chociażby dla humorystycznych gestów i zachowań bohaterów gry, zresztą relacje pomiędzy nimi są największą zaletą scenariusza. Wisienkę na torcie stanowi rzecz jasna obecność protagonistek z części składowych trylogii (teraz już tetralogii): Totori, Meruru, jak również i samej Rorony.

Systemem rozgrywki tytuł nie odbiega specjalnie od tego, co już znamy, chociaż tym razem eksplorujemy świat z książką pełną zagadek pod pachą. Alchemyriddle, bo tak się ona zwie, będzie naszym przewodnikiem po Arlandzie i vice-versa. Odwiedzane miejsca będą księgę zapełniać treścią, dając dostęp do kolejnych alchemicznych przepisów i innych tajemnic. Wprawdzie takowe rozwiązanie nie wnosi żadnego novum do formuły rozgrywki, ale sprawia masę przyjemności, zwłaszcza że brak w grze presji czasowej i możemy bez spinania się szukać rozwiązań. Oczywiście zegar wciąż jest obecny, ale ma on związek z wizualną stroną gry niźli z samą rozgrywką. Pewną irytującą wadą dla graczy chcących zaliczyć platynę będzie przymus dokładnego eksplorowania poszczególnych lokacji. By odkryć 100% mapy, musimy wciskać się w każdą szparę i dokładnie „macać” niewidzialne ściany, chcąc zdobyć trofeum. Surowce i inne składniki wciąż pozyskujemy przeszukując podświetlone miejsca, bądź walcząc z potworami. W tej sprawie nic się nie zmieniło.

Co do samej walki w stosunku do Atelier Lydie i Suelle ponownie zaliczyła krok wstecz, lecz paradoksalnie wyszło jej to na lepsze. Do boju w pierwszej linii wystawiamy trzy postacie, plus kolejne dwie na tyłach jako wsparcie. Tyły wprawdzie nie są specjalnie aktywne w starciu, ale mogą zwiększać statystyki postaciom na przedzie, bądź odpalić dodatkowy atak specjalny. Poza tym gatunkowy turowy standard, nie licząc opcji pozwalającej wrzucić postać w nie swoją kolejkę, by na przykład przerwać potężną kombinację ciosów wroga. Zresztą tym razem położono większy nacisk na wykorzystanie przedmiotów w walce. Sama broń to często zbyt mało, by pokonać wroga, a próba ominięcia tego obostrzenia wymaga sporego grindowania. Sama alchemia również wróciła do korzeni, czyli wrzucamy do kociołka składniki i właściwie tyle. Żadnych tetrisopodobnych zabaw i katalizatorów jak w serii Mysterious — o właściwościach przedmiotów decydujemy poprzez wykorzystanie odpowiednich ingrediencji.

Z drugiej strony istnieje opcja Awakening pozwalająca odkrywać ukryte cechy przedmiotów, ale osobiście korzystałem z tego rzadko. Po tym krótkim opisie pewnie wielu pomyślało, iż nastąpił krok wstecz i tak się stało, ale o dziwo pozbycie się zbędnego balastu wyszło grze na dobrze. Akcja toczy się szybciej, ponieważ nie spędzamy już tyle czasu nad kotłem, ponieważ łatwiej jest uzyskać pożądany efekt, ponadto możliwość multiplikacji bardzo się przydaje. Odchudzona rozgrywka sprawia, że mocniej angażujemy się w odkrywanie tajemnic Arlandu, nie zaprzątając sobie głowy drobiazgami. Można przypuszczać, że Gust uczynił taki ruch, by przyciągnąć nowych graczy, co ma sporą szansę się udać, aczkolwiek umizgów wobec starych wyjadaczy również nie zabrakło. W każdym razie, jeśli ktoś chce zacząć przygodę z Atelierami w komfortowych warunkach ma ku temu okazję.

Największą zmianę na lepsze, co widać od razu, przeszła oprawa wizualna. Skorzystano wreszcie z silnika graficznego napędzającego Blue Reflection i seria naprawdę wyładniała. Owszem jak na możliwości PS4 jest bez szału, lecz przynajmniej tytuł wreszcie wygląda, jakby powstał w czasach obecnej generacji, a nie został żywcem wyciągnięty z poprzedniej. Pełne detali środowisko gry; zmieniające się warunki pogodowe i pory dnia; miasta wprawdzie nie tak rozległe, jak poprzednio, ale różnorodne i posiadające sporo wdzięku. Nic tak nie potrafi poruszyć czułej strony, jak świetlisty zachód słońca zaraz po deszczu nad rodzinną wioską, czy ścieląca się w na równinach mgła o świcie. Ogólnie jednak pełna pastelowych barw oprawa ma radosny wydźwięk, podkreślając niezobowiązujący charakter fabuły i zabawy. Najbardziej jednak w oko rzucają się szczegółowe i kolorowe modele postaci jakby żywcem wyjęte z filmu animowanego. Posiadają naprawdę bogatą mimikę ruchów, a gesty jakie Lulua wykonuje podczas dialogów, są naprawdę pocieszne i stale bawią. Dobrze, iż nie poskąpiono klatek animacji, ponieważ dzięki temu oglądanie naszych dziewczątek podczas rozmówek sprawia sporo frajdy.

W tym odcinku zrezygnowano z dwuwymiarowych popiersi podczas dialogów na rzecz trójwymiarowych modeli, co wyszło bardzo uroczo, jedynie nie wiedzieć czemu rezultaty syntezy nadal prezentuje prosta plansza. Pozytywne wrażenie wywołują proste, ale ze smakiem wykonane menusy w grze, zapożyczone z trylogii Dusk. W sukurs grafice przychodzi oprawa muzyczna pokazująca, iż od strony udźwiękowienia Gust potrafi wykonać wspaniałe rzemiosło. Muzyka złożona z różnych brzmień od instrumentalnych po mocniejsze znakomicie podkreśla sytuację widoczną akurat na ekranie TV, a japońskie głosy idealnie pasują do swoich bohaterów, co jest ważne, bo mówionych scenek jest całkiem sporo. Wprawdzie brakuje angielskiego dubbingu, ale nikomu nie będzie za nim tęskno.

Atelier Lulua: The Scion of Arland to produkcja wyraźnie robiąca krok wstecz na wielu polach, co o dziwo przekłada się na spory wzrost grywalności. Twórcy, zamiast skupiać się na tworzeniu nowej mechaniki, zabrali się tym razem wreszcie za warstwę wizualną, osiągając przy tym świetny rezultat. Gra jest naprawdę ładna, posiada uroczą i wyrazistą protagonistkę oraz zawiera spore pokłady fantastycznej zabawy. Czego chcieć więcej? Dla fanów serii zakup obowiązkowy, ale także i dobry moment, by zacząć przygodę z serią.

Moja ocena: 4/5


Obrazki z gry:


/obrazki dostarczył Astarell/

Dodane: 01.10.2020, zmiany: 03.05.2021


Dodaj komentarz:

Pytanie kontrolne: kto tu rządzi?