Forum JRK's RPGs

Encyklopedia galaktyczna gier cRPG

1001 movies you must see before you die!

Strona: « < ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... > »

Autor Post
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 431/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Vinyl (1965), USA, reż. Andy Warhol

Rok 1965 zaczyna się tak źle, jak to tylko możliwe - filmem "artystycznym". Kurde, jak ja takich produkcji nie lubię. Nie uznaję tego za sztukę, nie rozumiem jak można się czymś takim zachwycać, jak coś takiego uznawać za geniusz i godne utrwalenia w dorobku ludzkości. Trwa toto godzinę, kamera cały czas zawieszona jest nieruchomo w jakiejś ciemnej piwnicy (no dobra, na dzień dobry robi zoom out z twarzy, a potem raz jest zzomowana w ciut inny sposób, ale poza tym - bez zmian). Przed kamerą grupka debili coś tam prezentuje. Ciężko się połapać co - coś recytują, tańczą, niektórzy wyłażą, włażą z kadru, jedna laska siedzi tam cały film i nic nie mówi, inni w tle coś tam sobie robią, palą, gadają, popijają. Po paru minutach w tle goście zaczynają się znęcać nad kimś, potem główny bohater też poddany zostaje torturom - z przypalaniem woskiem i nakładaniem skórzanej maski, a na końcu jest sporo pedalskiego przytulania się i narkotyzowania. No po prostu super. Aha, całość leci ciurkiem, nie ma cięć, powtórzeń ani poprawek - jak się nagrało, tak się nagrało, a że czasem aktor zapomina tekstu i ktoś mu zza kamery podpowiada albo wyjdzie mu się z kadru, a potem trzeba krzesło przesuwać żeby się jednak w kadr załapał - mówi się trudno, kamera nie czeka, w końcu to SZTUKA. Już po obejrzeniu doczytałem na imdb, że była to Warholowa interpretacja Elektronicznej Pomarańczy, a nie luźny happening, ale podobno nawet gdybym o tym wiedział wcześniej, to i tak nie miałoby to znaczenia w odbiorze, bo interpretacja baaaardzo luźna. Koniec końców - film do bani, gra aktorska do bani, kamera do bani, dialogi do bani, zero w tym sztuki, talentu, pomyślunku, lepsze happeningi w liceum na polskim z przymusu jako pracę domową się opracowywało w 5 minut na przerwie przed lekcją. 1/5 i na pohybel z Warholem.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 432/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Obchod na Korze /Sklep przy ulicy/ (1965), Czechosłowacja, reż. Jan Kadar, Elmar Klos

Znów miesiąc przerwy w oglądaniu, ale jakoś nie mogłem się zmobilizować na oglądanie kolejnego filmu o holokauście. W końcu jednak pokrzepiony 1001-ową postawą Spawary i dobrym słowem Dahaki, przysiadłem. I dostałem film dobry. Oczywiście okropnie dołujący, jak to dramat wojenny, mocny, dający do myślenia itd. Ale przy okazji jest to też poniekąd komedia, a może lepiej - farsa. Przynajmniej tak do 3/4 filmu, bo później to już sam dramat i depresja. Słowacja, druga wojna światowa, jakieś zapyziałe miasteczko. Miejscowy stolarz, który ma nieszczęście być szwagrem faszystowskiego lokalnego władyki, dostaje od tegoż szwagra w prezencie żydowski sklep. W świetle prawa sklepy takie są żydom zabierane i oddawane pod aryjski zarząd. Problem jedynie w tym, że nasz bohater to człek prosty, w zasadzie dobry, w politykę i wojnę się nie mieszający. A drugi problem, że obecna żydowska właścicielka sklepu ma 83 lata, nie słyszy, nie bardzo wie co się wokół niej dzieje - nie wie nawet że trwa wojna. Tworzy się komediowa sytuacja, że nowy właściciel jest przez nią traktowany jako kuzyn- pomocnik. Aż do czasu, gdy przychodzi wezwanie do deportacji żydów i zaczyna się tragedia. Aktorzy grają super, bardzo naturalni, scenka libacji alkoholowej bardzo słowiańska i realistyczna, tak samo bicia żony (która najpierw protestuje, a potem męża po rękach całuje, że już jej nie leje). Dobrze wyszły też dekoracje - w sensie ubrania z epoki, widok miasteczka (zdaje się, że do dziś można takie wojenne budynki i u nas znaleźć jak się dobrze rozejrzeć). Słowem - film tylko i wyłącznie dla miłośników holokaustowych dramatów, dla nich jest to kawałek mocnego kina. Dam 4/5, mimo że sam gatunku nie lubię, ale film jakoś do mnie dotarł.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 433/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Doctor Zhivago (1965), USA, reż. David Lean

Reżyser Mostu na Rzece Kwain i Lawrenca z Arabii atakuje z kolejna superprodukcja - tym razem historia milosna na tle wydarzen rewolucyjnej Rosji. I wyszło mu to całkiem całkiem. Mimo że film trwa niemal 4 godziny, to nie nudziłem się. Rozmachu filmowi na pewno odmówić nie można - setki statystów, sceny batalistyczne (i to z udziałem koni), super widoczki - i to w naprawdę dużych ilościach (co ciekawe, nic a nic nie było kręcone w Rosji, część w Hiszpanii, trochę w Finlandii), moja ulubiona część to podróż koleją transsyberyjską - warunki niesamowite, ale widoczki i zdjęcia pociągu przebijającego się przez te tysiące kilometrów - miodzio. Historia też niczego sobie, mimo że mocno naciągana, no bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w takiej przeogromniastej Rosji w czasie wojny, rewolucji, pokonując tysiące kilometrów w różnych kierunkach, nasi główni bohaterowie ciągle na siebie przypadkowo wpadają :). Ale to nieistotny detal. Obsada dobra, co mnie osobiście ucieszyło, cała czwórka aktorów grających główne role nadal żyje. Jeno Obi Wan Kenobi (który tu gra bolszewika, ale dobrego) nie doczekał :). Gra za to Omar Sharif (przymknąłem oko że Egipcjanin udaje Rosjanina) i córka Charliego Chaplina. Film jak najbardziej nadaje się do obejrzenia - głównie dla widoczków i muzyki. A może jak i ktoś się łatwo wzrusza, to coś dla siebie znajdzie (moje zatwardziałe serce jednak ani drgnęło na zawarte tu elementy romantyczne hehe). 4+/5
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 434/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
The War Game (1965), Wlk. Brytania, reż. Peter Watkins

Paradokument o ataku nuklearnym na Wielką Brytanię. Wyprodukowany przez BBC i od razu przez nią samą zbanowany, co nie przeszkodziło mu wejść do kin i zgarnąć Oscara za najlepszy film dokumentalny. Typowy styl BBC - narrator o niezmiennym brzmieniu głosu komentuje zza kamery kolejne etapy atomowego uderzenia - zaczynając od ewakuacji ludności, a kończąc na upadku systemu moralności i wiary we władzę po kilku miesiącach. Film mocny, wszystko wygląda bardzo naturalnie, kamera podczas najgorętszych momentów (fala pouderzeniowa, burza ognia w płonącym mieście, zamieszki) tzw. "z ręki", czyli telepie się, biegnie z kamerzystą itp. Sporo wywiadów. I tu nie byłem pewien, czy uliczne wywiady z przypadkowymi ludźmi którzy mogli odpowiadać szczerze, czy to były wyuczone role, bo wyglądali bardzo naturalnie i pierdzielili durnoty jak typowi złapani na ulicy przechodnie zapytani o ważne sprawy :). W każdym razie - 45 minut zleciało raz dwa, postraszyłem się trochę wojną atomową i jej skutkami, przypomniałem że to wciąż bardzo realne zagrożenie (a jakoś nikogo już w zasadzie nie rusza fakt, że w tym momencie we mnie i niemal w każdego na ziemi wycelowanych jest kilka bombek) i mogę śmiało wystawić 4/5. Można obejrzeć na legalu na youtube. Przy okazji - wyczaiłem ciekawą stronkę:
http://www.imfdb.org/wiki/Main_Page - internetowa baza danych broni używanych w filmach, grach itp. Z bardzo dużej ilości filmów można sobie obejrzeć kadry i wymienione są rodzaje broni jakie w filmie i na tych obrazkach są używane. Ot taka ciekawostka :).
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 435/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Tôkyô orimpikku /Olimpiada w Tokio/ (1965), Japonia, reż. Kon Ichikawa

Nie chcę zapeszać (za późno!!!), ale coś kilka ostatnich filmów pod rząd okazało się nadzwyczaj strawnych. Nie inaczej jest z dzisiejszą pozycją - ponownie dokument, tym razem sportowy. Filmowa relacja z igrzysk olimpijskich z Tokio z roku 1964. Przez ponad 2 godziny przyglądamy się tym zawodom, rozpoczynając od zapalenia ognia olimpijskiego w Grecji, przeniesienia znicza przez Azję, uroczystości otwarcia, zawody, aż po uroczystość zamknięcia. Dokument bardzo ciekawy, niejednorodny, wręcz rzekłbym artystyczny (widoczki z lotu ptaka, krajobraziki, dziwne zbliżenia - np. na tyłek chodziarza albo krocze pchającego kulą), ale ogólnie nie wkurzające. Niektórym rywalizacjom poświęcono kilka sekund (jak np. finał w piłkę nożną), w innych przypadkach - jak np. w meczu o złoto Japonek przeciw Rosjankom chyba całe pasjonujące ostatnie 5 minut meczu :). Nietrudno się bowiem domyślić, że skoro film Japoński, to głównie na sukcesach i niezrealizowanych marzeniach swoich zawodników się skupili. Ale zdarza się, że przez kilka minut kamera łazi za młodym zawodnikiem z Czadu, opowiadając nam jego historię życiową, drogę na olimpiadę, ćwiczenia w wiosce, pójdziemy z nim do baru, na ulice Japonii, a on potem i tam odpadnie w eliminacjach :). Sporo jest też wątków polskich, a że nie miałem pojęcia jakie medale z Tokio nasi przywieźli, więc mogłem się emocjonować naprawdę - jak sobie poradzą w sztafecie, biegnijcie, biegnijcie, dawaj, dawaj, wyprzedzać Ruskich, jeeeeest, sreeeebrooo! :) i takie tam :). Gdzieś tam nawet polski rekord świata w skoku w dal zdaje się padł. Ale głównie srebra i brązy leciały. Fajnie było też popatrzeć na sport sprzed 50 lat - momentami nic się nie zmieniło (nawet reklamy coca coli wszędzie wiszą), a momentami (jak technika skoku wzwyż czy fakt, że sprinterzy młotkami sami sobie pola startowe przed biegiem przybijali) zmieniło się wiele. Kamera często też pokazuje ujęcia z dziwnych pozycji - zza pleców widzów (więc 70% ekranu to tyły ich głów, a jedynie na górze w 30% widać przejeżdżających kolarzy), często też robi zbliżenia na twarze (na przykład mocno znerwicowanego rosyjskiego atlety z zaburzeniami maniakalnymi, który przed rzutem sto razy drapie się po brzuchu) oraz na reakcje publiki. Słowem - nie ma nudy. Podobało się i nic a nic się przez te kilka godzin nie nudziłem.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 436/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
La Battaglia di Algeri (1965), Algieria + Włochy, reż. Gillo Pontecorvo

Po takiej koprodukcji spodziewałem się najgorszego, jak się okazało - niepotrzebnie. W roku 1962 po 130 latach francuskiego kolonializmu Algieria uzyskała niepodległość. 3 lata później wspólnie z włoskimi kinematografami rząd algierski zlecił nakręcenie filmu paradokumentalnego (czyli fabularazowane przedstawienie autentycznych wydarzeń) o wydarzeniach które odzyskanie wolności poprzedziły. A nie były to wydarzenia miłe - przez kilka lat Algierczycy prowadzili partyzancką wojnę z Francuzami - stosując ataki terrorystyczne, mordując policjantów, ale i przypadkową ludność cywilną. Czysty miejski terroryzm - w szczytowym momencie dziennie miały miejsce ponad 4 zamachy. Francuzi odpowiedzieli sprowadzeniem do Algieru (stolicy państwa, tu dzieje się cała akcja filmu) oddziałów wojskowych, które fachowo zajęły się rozbijaniem siatki terrorystycznej, stosując brutalność i tortury podczas przesłuchań schwytanych Arabów. I to bez chowania się w tajnych ośrodkach na Mazurach, ale otwarcie :). Co ciekawie, mimo że film na zlecenie rządu algierskiego, to jednak nie ma nachalnej propagandy i stawiania terrorystów w glorii chwały, a Francuzi nie są potworami. Widzimy jak arabska kobieta bez mrugnięcia okiem wysadza restaurację pełną bawiących się młodych Francuzów razem z dziećmi, jak terroryści jadą ukradzionym ambulansem i koszą ogniem z karabinu maszynowego przypadkowych przechodniów, znów kobiety i dzieci. Mocno mnie to zaskoczyło, gdybym ja robił film propagandowy to bym raczej takich scenek nie zamieszczał :D. No bo szczerze - jeśli mam wybierać między terrorystą który morduje dzieci, a żołnierzem który go potem torturuje podtapiając w misce wody, to jest tu jednak "delikatna" różnica. Niezłe są też sceny uliczne, gdy tłumy demonstrantów ścierają się w walce z policją - wszystko wygląda bardzo naturalnie, mnóstwo statystów i aż się wierzyć nie chce, że to nie materiały archiwalne, ale inscenizacje - 3 lata po prawdziwych wydarzeniach to dość krótki okres czasu - to tak jakby film o stanie wojennym robić 3 lata po nim i znów odtwarzać walki z zomowcami na ulicach. W każym razie - film dobry, wart obejrzenia dla realistycznie i uczciwie pokazanego konfliktu, o którym wcześniej w sumie nie słyszałem, a jak słyszałem, to nie zainteresował mnie żeby go zgłębić - przez moment zastanawiałem się nawet nad 4, ale dam 3+/5.

Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 437/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
The Sound of Music (1965), USA, reż. Robert Wise

Kolejny muzykal reżyserii twórcy West Side Story. Tym razem akcja toczy się w latach 30 XX wieku w Austrii. Niepozbierana zakonnica zostaje oddelegowana na opiekunkę 7 dzieci owdowiałego kapitana. I ma się rozumieć zakochuje się okrutnie. Mnóstwo śpiewania, większość piosenek zresztą śpiewana jest dwa razy - i to kurde działa, bo bardzo wpadają w ucho i za drugim razem jak je słyszymy, brzmią znajomo i podobają się jeszcze bardziej :). Film familijny, w zasadzie wesoły, choć pod koniec robi się dość mroczno gdy rozśpiewana rodzinka jest ścigana przez nazistów. Kolejny plus to niesamowite zdjęcia lotnicze austriackich gór i miasteczek - po prostu genialne widoczki. Charakteryzacja i lokacje też spoko - nie widać po miastach że to lata '60 :). Słowem - podobało się mocno i daję pewne 4+/5.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 438/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Rękopis znaleziony w Saragossie (1965), Polska, reż. Wojciech Has

Zabierając się za ten film nie miałem o nim najmniejszych informacji. I proszę państwa, czekała mnie niezła jazda bez trzymanki :). Byłem zaskakiwany niemal na każdym kroku, mnóstwo razy opadał mi szczęka, jeszcze więcej razy drapałem się w głowę zadając retoryczne pytania WTF? i Czo ja pacze? Kilka razy się uśmiechnąłem, raz nawet prawie zaśmiałem, trochę też pouśmiechałem do ładnych młodych polskich aktorek. O czym rzecz opowiada? Całość to ekranizacja polskiej powieści z roku 1813 o tym samym tytule, a opowiada o przygodach pewnego hiszpańskiego szlachcica. Tym co film wyróżnia, to sposób przedstawienia akcji. Prawie wszystko jest w postaci flashbacku, zaczyna się gdy napoleoński oficer znajduje tytułowy rękopis i zaczyna go czytać - wraz z nim wskakujemy do opowieści. W tejże opowieści kolejna osoba opowiada inną, a w niej jeszcze inną i tak dalej. Czasem wyskakujemy z którejś opowieści i ktoś inny opowiada inną, czasem dłuższą, czasem krótszą, po jakimś czasie łatwo się pogubić, co jest co. Na dodatek część opowieści jest z pogranicza fantastyki - ciemne moce, duchy, nie wiadomo co jest prawdą, co kłamstwem, co snem, co jawą. Opowieści w opowieściach łączą się, mają wspólne zakończenia, czasem bohaterów. Film trwa ponad 3 godziny, ale w sumie nie nudzi się, bo cały czas zaczyna się dziać coś nowego. Choć zdecydowanie druga część filmu ma więcej ciekawych wątków i więcej śmieszniejszych scen (no i w końcu coś zaczyna się wyjaśniać). Taka Inception z paroma poziomami snu może się schować - tam w porównaniu z Rękopisem nic skomplikowanego do połapania się nie było :). Na dodatek w obsadzie cała plejada polskich gwiazd - w swoich wersjach mocno młodzieńczych, choć czasem jeno w epizodkach. Zbigniew Cybulski, Gustaw Holoubek, Bogumił Kobiela, Jan Machulski, Zdzisław Maklakiewicz, Franciszek Pieczka, Beata Tyszkiewicz (ale z niej była kiedyś piękność, wow), Pola Raksa i jeszcze paru innych. Film nie boi się też erotyki - pełno dziewczyn w powiewnych ciuszkach, wyeksponowanych dekoltach, trafiła się nawet jakaś czarnoskóra aktorka mocno kalecząca język polski z jedną odsłoniętą piersią - takie atrakcje! :). Film zdecydowanie można obejrzeć, ja mu daję 3+/5 i było to dla mnie ciekawe doświadczenie. Choć pewnie gdyby to był film francuski, to bym zmieszał z błotem za udziwnienia, przy tłumaczeniu na obcy język jednak sporo traci :).
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
Spoilerowe prawie że golaski:
Spoiler:
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika

Obraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 439/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Alphaville, une étrange aventure de Lemmy Caution (1965), Francja + Włochy, reż. Jean-Luc Godard

Kolejne francuskie dziwadło. Film zaczyna sie jak zwykły czarny kryminał - gościu w prochowcu i ze zmiętolonym papierosie w zębach przyjeżdża do tytułowego miasta i zaczyna jakieś szpiegowskie gierki ze strzelaniem się z podejrzanymi typami. Ale potem robi się coraz dziwniej i dziwniej. Aż w końcu z któregoś dialogu zaczyna wynikać, że rzecz dzieje się gdzieś w kosmosie, na innej planecie, a gość tym swoim autkiem przyleciał z innej planety. Oooook. Czyli sci-fi! Ale takie dość umowne - wszystko wygląda normalnie, współcześnie, ale dialogi twierdzą, że jest zupełnie inaczej - futurystyczne miasto sterowane przez super komputer, który zakazał uczuć. Za płacz jest się skazywanym na karę śmierci. Egzekucje też wyglądają odjazdowo - na basenie delikwent zostaje rozstrzelany, a panienki w strojach kąpielowych topią go jeśli przeżyje. Sporo zresztą takich absurdalnych sytuacji i dialogów. No i nic nie jest wyjaśnione wprost - wszystkiego trzeba się domyślać ze strzępków dialogów, ważne informacje dla zrozumienia całości są wypowiadane szybko i bez podkreślenia :D. Można się zresztą upierać, czy jakaś ogólna fabuła w ogóle tu istnieje (no dobra, istnieje). Jak na francuską Nową Falę przystało sporo jest pierdzielenia o niczym, poezji, filozofii i takich popierdółek (ułek?!). Całość ratuje śliczna Anna Karina no i trochę mnie cała idea mimo wszystko zaintrygowała ;). 3/5 bo w sumie nic a nic nie cierpiałem.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
A to prawie że golizna:
Spoiler:
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 440/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Campanadas a Medianoche /Chimes at Midnight/ (1965), Hiszpania + Szwajcaria, reż. Orson Welles

Orsona Wellesa ekranizacja (choć podobno dość swobodna) Shakespeare'owych dramatów. Chyba kilku w jednym. Jak to u Wellesa bywa, praca kamery bez zarzutu, ujęcia bardzo ciekawe, klimat XV wiecznej Anglii oddany bez zastrzeżeń, wszyscy wyglądają bardzo naturalnie, czyli brudno, prostacko i średniowiecznie. Ale... no właśnie, ale. Film ogólnie jest niesamowicie nudny. Spora w tym zasługa faktu, że język jakim się posługują, jest w zasadzie niezrozumiały - sporo staroagielskiego, część mam wrażenie wymyślona dodatkowo na potrzeby filmu (albo się nie znam i Shakespeare naprawdę takie dziwactwa pisał :)), gramatycznych potworków, przekręceń i języka potocznego. No i nie pomaga fakt, że nawet jak się rozgryzie co mówią, to nie mówią normalnie, tylko jakąś poezją czy coś :). Słowem - trzeba zgadywać o co tak naprawdę chodzi :). Jedyny zajefajny punkt filmu to bitwa - zrobiona naprawdę fachowo, z wigorem, z zachowaniem prawdy historycznej (o tyle o ile moje niefachowe oko potrafi to ocenić). A film podobno niskobudżetowy - dzisiaj taka bitwa kosztowałaby pewnie miliony :). Żeby nie przedłużać - bitwę można obejrzeć na youtube, resztę filmu sobie darować. 2/5
http://www.youtube.com/watch?v=3bWraOy6Kw4
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 24 cze 2012, 11:56. »
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 441/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Repulsion (1965), Wlk. Brytania, reż. Roman Polański

Dramat, potem trochę się w thriller przeradza. Młoda Catherina Deneuva schizuje. Mieszka z siostrą w Londynie i mimo że początkowo wydaje się, że jest tylko z lekka wyobcowana i zamyślona, to wraz z rozwojem filmu staje się jasne, że zanurza się w objęciach szaleństwa. A wszystko na tle seksualnym - młoda ma jakiś uraz do mężczyzn, zaczyna mieć zwidy, w których jest gwałcona, ściany pękają, dom się na nią zawala i takie tam. Prowadzi to wszystko oczywiście do tragedii , a po drodze pooglądamy ją sobie łażąca bez słowa po ulicach, po domu (jakieś 60% filmu to bohaterka nie robiąca nic specjalnego, naprawdę szwęda się z nieobecnym wyrazem twarzy!), będzie też pierwszy w brytyjskim kinie kobiecy orgazm na ekranie (co prawda tylko w postaci głosów zza ściany, ale bardzo przekonujących) i w zasadzie tyle. Jest zdecydowanie nudno, niewiele się dzieje i nawet w sumie ładna aktorka niewiele tu pomoże. Raz jeden tylko podskoczyłem ze strachu, gdy film uśpił mnie swoją nudą, a tu nagle zrobił typowy manewr straszący przy użyciu dźwięku. Ale mimo to - 2/5. I tak jestem łaskawy.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 442/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Giulietta Degli Spiriti /Giullietta i Duchy/ (1965), Włochy + Francja + RFN, reż. Federico Fellini

Pewnie znów podpadnę, ale film mi zupełnie nie podpasował, mimo że Fellini itd. O ile te jego wcześniejsze czarno-białe filmy jako tako sobie radziły, to ten (pierwszy kolorowy) wynudził mnie niemiłosiernie. Giulietta to kobieta w średnim wieku, z wyższej półki włoskiego społeczeństwa i przeżywa kryzys małżeństwa, a jej katolicke wychowanie walczy z namiętnościami, co objawia się w postaci nawiedzających ją zjaw. Tak wiem, fabuła głupawa, nie moja wina :). Film jest "artystyczny", co znaczy, że zobaczymy mnóstwo przedziwnych strojów, dekoracji, a jako że wprowadzony został wątek zwidów, Fellini mógł sobie pozwolić na całkowite szaleństwo i niektóre sceny są naprawdę wymyślne. Mnóstwo jest też kolorów - wszystko jest bardzo jaskrawe, kontrastowe, kolory atakują z każdej strony. Golizny, co zaskakujące przy tematyce filmu jest zaledwie kilka sekund, a to i tak dość przypadkowej, chociaż wokół tego zagadnienia kręci się niemal wszystko. Obejrzeć można jedynie jak się jest wyznawcą Felliniego albo lubi nudne, ale wizualnie pokręcone filmy. Ja tam nie lubię, więc daję 2/5. Ale taką zjeżdżalnię do basenu z sypialni jak była w filmie, to bym mieć chciał :D.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
I prawie cała golizna (tak, smutne, raptem 2-3 scenki po pół sekundy) z filmu:
Spoiler:
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 08 lip 2012, 10:40. »
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 443/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Pierrot Le Fou /Szalony Piotruś/ (1965), Francja + Włochy, reż. Jean-Luc Godard

Ach, Godard znów się spotykamy. I znów będzie mnie męczył swoją wersją francuskiej Nowej Fali. Fabularnie w filmie połapać się jest ciężko - dwójka przestępców ucieka przez kraj, ukrywa się przed kimś, czasem zostawia za sobą jakieś zwłoki (i do końca się nie wyjaśnia co gdzie jak i kiedy i o co w zasadzie chodzi), pojawia się wątek handlu bronią, jakichś porachunków gangsterskich, czasami zwykła kradzież paliwa z pobiciem obsługi stacji benzynowej. Imdb usłużnie donosi, że chodzą plotki, jakoby film był kręcony bez scenariusza, na żywioł. I jestem w to w stanie uwierzyć. Typowe również dla francuskiego kina z tamtego czasu zamieszanie z czasem - pomieszana kolejność wydarzeń, dziwna narracja, poetycko- egzystencjalne wstawki gadane i bezsensowne sytuacje. Tym co nieco film ratuje są krajobrazy - kręcony był w technicolorze, na szeroki ekran, głównie na francuskim wybrzeżu Morza Śródziemnego - a tam zdecydowanie jest na co popatrzeć. Popatrzeć też można na Annę Karinę (drugi film z nią z tego roku po Alphaville i znów jeździ Fordem Galaxy, jak w tamtym!:D) i jak ktoś lubi (a w tamtym czasie był niesamowicie popularny) na Jean-Paula Belmondo. Nie mogłem też nie docenić pracy kamery - długie ujęcia, z pokazywaniem krajobrazów, Belmondo wyczyniający prawie że kaskaderskie sztuczki z łażeniem po drzewach, skakaniem z wysokości, czy schodzeniem z drogi pociągowi w ostatniej chwili (a cała scena trwa te kilka minut bez cięć, więc sztuczek filmowych w tym raczej nie było). I to faktycznie wygląda na improwizacje. Trafi się nawet jakaś zupełnie randomowa golizna niemal na samym początku filmu i w zasadzie tyle. Film mimo wszystko nie nadaje się do oglądania - 2/5 :D.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
Zaspoilerowana golizna
Spoiler:
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 444/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Faster, Pussycat! Kill! Kill! (1965), USA, reż. Russ Meyer

Ha, film z takim tytułem nie może być na poważnie, pomyślałem. I miałem rację. To niskobudżetowa produkcja o seksie i przemocy. Oczywiście ponieważ to ciągle rok 65 w USA, ostra cenzura nadal obowiązuje, więc nawet kawałka golizny nie zobaczymy. Trzy główne bohaterki to tancerki w nocnym klubie, niezbyt urodziwe, ale za to hojnie obdarzone przez naturę jeśli chodzi o obwód klatki piersiowej i nie wstydzące się tego pokazywać. Lubią też szybkie samochody i są wyjątkowo agresywne. Podczas wyścigów w przypływie szaleństwa jedna z nich morduje (gołymi rękoma!) faceta (w zasadzie bez powodu), nasze antybohaterki porywają świadka - dziewczynę zabitego (obowiązkowo występującą w samym bikini) i uciekają na zapuszczoną farmę rządzoną przez dziadka zboczeńca i jego dwóch synów. Fabuła nie jest jakichś specjalnie wysokich lotów, wszystko mocno naciągane, ale takie są prawa "pulp fiction" :). Wszystko oczywiście ocieka erotyzmem, mnóstwo podtekstów, dialogi kręcą się głównie wokół tego tematu (oraz kasy i przemocy), zobaczymy też kilka walk, trupów, krwi i pustynnych widoczków. I gdyby dziewczyny były ładniejsze, dałbym za to wszystko pewnie 4, ale że jest jak jest, mogę zaoferować jedynie 3/5 :).
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
Ojciec nieprowadzący
Dołączył: Maj 2008
Posty: 3566
Nr 445/1001
Obraz wysłany przez użytkownika
Subarnarekha /Golden River/ (1965), Indie, reż. Ritwik Ghatak

Kino z Indii - i od razu wiadomo czego się można spodziewać - będzie o nędzy, tragedii rodzinnej, ciężkim losie, walce z przeciwnościami losu (przegranej), trochę też smętnie pośpiewają. I faktycznie, wszystko się zgadza, zabrakło chyba tylko ulubionego indyjskiego motywu z umierającym malutkim dzieckiem -ale cała reszta rozpaczy i depresji znajdzie się i w tym filmie. I jak się tak chwilę zastanowić, to i dziecko umiera, ha! Akcja filmu toczy się na przestrzeni jakichś 20 lat (całkiem niezłe charatektyrazje starzejących się bohaterów, choć może tu akurat przemawia przeze mnie rasistowskie nie odróżnianie wieku Hindusów po wyglądzie, gdyż wszyscy wyglądają tak samo) i skupia się na losach rodzeństwa - starszy (o jakieś 20 lat?) brat i jego mała siostra oraz adoptowany przez nich maluch. Dzieciaki podrastają i zakochują się, ale jest ból, bo adoptowany należy do wyjątkowo niskiej kasty i małżeństwo z nim oznacza degradację społeczną i utratę budowanej przez lata pozycji. I na tym tle rozgrywa się dramat itd. itp. Widoczków bardzo mało, równie dobrze mogliby to kręcić w lasach nad Wisłą, nic a nic egzotyki, fabularnie nudno, posępnie i depresyjnie, jedna ładna Hinduska (to chyba jednak rasistą nie jestem skoro mi się podoba?) filmu nie uratuje - 2/5. Aha - zaskoczył mnie fakt, że po hindusku (bengalsku? czy jakiemuś tam?) rzeka to rekha. Huh.
Obraz wysłany przez użytkownika
Obraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownikaObraz wysłany przez użytkownika
_______________
Obraz wysłany przez użytkownika
« Ostatnia zmiana: JRK, 27 lip 2012, 13:52. »

Strona: « < ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... > »

Forum JRK's RPGs działa pod kontrolą UseBB 1