Dungeon MagicLight Bringer |
|
Wydania |
1994() |
Ogólnie
|
W sumie typowy tytuł fantasy z automatów. Standardowa bijatyka chodzona, ale z elementami RPG.
|
Widok
|
izometr
|
Walka
|
bijatyka/akcja
|
Podobne
|
|
Recenzje |
Dzieci lat 90-tych
Będąc dzieckiem bądź nastolatkiem w latach 90-tych nie można było, nawet przypadkiem, nie trafić do przybytku nazywanego salonem gier. Myślę że większość czytelników również zasmakowała arcade'owej rozgrywki. Rynek automatów był specyficznym rynkiem. Gry musiały nie być zbyt długie, aby każdy kto miał ochotę zagrać, miał szansę na to. Poza tym wspólną cechą arcadówek był wysoki poziom trudności. Często nie fair, aby wrzucać kolejne żetony. W sumie wiele free to play tak robi, więc duch salonów żyje ;). Gatunki gier, które rządziły w tych cudownych miejscach, to przede wszystkim bijatyki, te jeden na jednego oraz tzw. chodzone klepanki. Czyli jeden lub kilku graczy kontra horda oponentów, w młócce bez trzymanki. Oprócz tych gier pojawiały się wyścigi, gry logiczne, strzelanki czy platformówki. RPG, jako gatunek, nastawiony na immersję ze światem gry oraz postaciami jak też gatunek posiadający duże ilości tekstu niekoniecznie pojawiał się często na salonach. Co nie znaczy, że nie pojawiał się wcale. Właśnie o takim arcade'owym przedstawicielu szkoły rpg chciałbym dzisiaj napisać.
Dungeon Magic czy Light Bringer?
Właściwie obie nazwy są poprawne, chociaż ja na potrzeby tej recenzji będę używał japońskiej nazwy, czyli Light Bringer, aby uniknąć pomylenia tej gry z Dungeon Magic z Nesa. Wydanego również przez Taito, ale z tego co wiem obie gry nie mają ze sobą nic wspólnego. Light Bringer wydaje się być grą wzorowaną na Capcomowskim Dungeons&Dragons, jednak tamta gra została wydana później. Jest więc Light Bringer arcade'owym beat'em up'em w realiach fantasy, z poziomami doświadczenia oraz nieliniową rozgrywką.Co ciekawe nigdy nie trafiłem na ten tytuł w żadnym salonie gier, tym bardziej przyjemnie odkrywało mi się tą grę.
Kidnaping księżniczki do potęgi n-tej
Zły mag porwał księżniczkę, aby uczynić z niej ofiarę dla złego demona. Fakt średnio to oryginalne, ale w realiach salonowych na komplikowanie nie można było sobie pozwolić. Jako jeden z czworga śmiałków musimy ruszyć w niebezpieczną wyprawę, aby uratować księżniczkę oraz świat. Ash rycerz walczący mieczem, potężny walczący głównie gołymi rękoma Gren oraz potrafiąca razić wrogów z dystansu - elfia łuczniczka Cisty. Wesołą kompanię zamyka obowiązkowy mag. Każda postać jest inna i to czuć. Ash uderza potężnie, ale dosyć wolno, będąc narażonym na kontry; mag Vold i Cisty potrafią razić wroga z dystansu, średnio sobie radząc z bliska. Gren posiada słaby zasięg, ale nadrabia szybkością ataków.
Dosyć typowy powierzchownie, Light Bringer posiada sporą głębię, gdy się człowiek przypatrzy. Pierwszą rzeczą odróżniającą go od standardów gatunku beat'em up jest rzut kamery. Widok jest izometryczny, bardziej pokroju Diablo czy Landstalkera niż Final Fight. Gra posiada sporo elementów platformowych, Praktycznie każdy poziom jest nieliniowy i ścieżki różnią się od siebie. Dla przykładu w pierwszym dungeonie jedna droga prowadzi prosto do jaskiń, gdzie czeka nas odrobina główkowania i walki, druga zaś prowadzi skarpą pełną ryzykownych skoków, jak też unikania pułapek. Każdy poziom w grze jest właśnie w takim stylu. Dodając do tego 4 znacząco różne od siebie postacie, mamy spore replayability, co w takiej grze jest istotne.
Sama gra, oprócz bijatyki, serwuje nam rozmowy z NPC oraz dodatkowe bronie do doraźnego wykorzystania. Jak wspominałem mamy proste logiczne zagadki, trochę platformowania. Z rpgowego mięska są poziomy doświadczenia, które widocznie wpływają na długość naszego paska życia. Podobnie też na siłę ataku, ale to widać tylko przy atakowaniu danych przeciwników, na których potrzeba było 10 uderzeń dla przykładu. Po levelu padają po 8. Ekwipunek znajdujemy w lokacjach i jest to tylko broń specyficzna dla danej postaci. Ekranu statystyk brak, co jasne.
Technikalia i odrobina czepialstwa
Graficznie jest bardzo dobrze. Szczegółowy dwuwymiar ze stonowaną paletą barw. Postacie poruszają się płynnie. Artystycznie też jest bardzo dobrze. Niektóre lokacje uderzają mocnym klimatem. Choćby miejscówka usłana szkieletami i walka z bossem, przypominającym miks modliszki z kobietą. Od naszych uderzeń traci ona część odwłoku i odnóża. Animacja nawet na chwilę nie zwalnia. Znaczy się w wersji automatowej, sprawdzonej na emulatorze M.A.M.E oraz na PC, w składance Taito Legends 2. Tak się składa, że grałem również w tą grę na PS2, w tej samej składance. Tam Light Bringer potrafił nieźle zachrupać już przy pierwszym sub bossie, w postaci wielkiego węża. Utwory z gry bez problemu, mogły by służyć, jako tło dla sesji rpgowej. Są bardzo klimatyczne i od razu kojarzące się z odwiedzaniem opuszczonych ruin i zakazanych świątyń. Jest nawet głos w postaci śmiechu głównego adwersarza. Przejście gry zajmuje około godziny, co jest niezłym wynikiem przy tego typu grze. Licząc nieliniowe poziomy i cztery postaci gra może starczyć spokojnie na 6 do 8 godzin, przy przejściu każdą postacią i sprawdzaniu wszystkich ścieżek
Czepialstwo czas zacząć. Izometryczny rzut kamery potrafi utrudnić skoki oraz atakowanie latających wrogów. Będąc przy nich, sporo jest irytujących oponentów, jak choćby latających oraz małych wrogów sięgających do pasa. Strasznie ciężko w nich trafić z racji widoku, co przysparza straty w hp. Poziom trudności jest mocno wyśrubowany, życia łatwo stracić. W składance mamy nieograniczone creditsy, więc niby nie jest to problem, ale czasami psuje trochę zabawę. Tempo gry jest też specyficzne. Każdy bywalec salonów był gotowy na frenetyczną akcję i klepanie po przyciskach do bólu. Tutaj jest wolniej. Trochę bardziej taktycznie trzeba podchodzić do gry. Zważać na opóźnienie po ataku. Przemieszczać się po polu bitwy, aby z dystansu razić wrogów. Opcja "huzia na Józia" nie działa tutaj.
Smutny koniec
Rozwój rozgrywki elektronicznej zabił właściwie salony gier. Jest to piękna melodia przeszłości, która już zapewne nie wróci. Dziedzictwo salonów żyje w wielu grach i seriach istniejących po dziś dzień. Oraz w gatunkach, które lekko zmodyfikowane dalej mają tą salonową iskierkę. Bo kto zaprzeczy że taki God of War mocno beat'em up'em zalatuje. Light Bringer zwany Dungeon Magic również jest melodią przeszłości. Którą bardzo przyjemnie było poznać. Ciekawy prawie nie salonowy tytuł. Bardzo kojarzący się z rpgami akcji z ery 16-bitów. Oczywiście będący grą salonową z krwi i kości. Bardzo dobrze sprawdzającą się jako odskocznia od poważniejszych tytułów. Rewelacyjnie nadaje się na kanapowy multiplay przy piwku. Polecam, sprawdzone :). Ciekawostką jest iż możńa grać nawet we cztery osoby. Tylko na oryginalnym automacie bądź emulując. Wersja składankowa pozwala tylko na dwóch graczy. Jeśli zgadzacie się na warunki jakie stawia ta gra śmiało próbujcie. Ja zaś zabieram się za następców Dungeon Magic. Ale o tym już niedługo.
Moja ocena: 3/5
plusy
+ action rpg na salonie
+ nieliniowość i replayability
minusy
- poziom trudności
- rzut kamery potrafi generować problemy
Obrazki z gry:
Dodane: 02.11.2015, zmiany: 02.11.2015