Lionheart: Legacy of The Crusader |
|
Wydania |
2003() 2003() 2017( Steam) |
Ogólnie
|
2003, dzieło twórców Falloutów, Baldur's Gate i Icewind Dale. Tym razem jednak twórcy owi chyba zbyt bardzo zboczyli w diablowatym kierunku, a szkoda, bo klimat gry jest całkiem fajny- miejsce akcji to alternatywna średniowieczna Europa, spotykamy znane postacie historyczne, zwiedzimy prawdziwe (no... prawie) lokacje itd. Gra wydana również w polskiej wersji językowej.
VII 2004 - Fajna cena - 49.90 zł |
Widok
|
Izometr
|
Walka
|
Czas rzeczywisty, zręcznośiówka
|
Recenzje |
Zawód. Smutek. Rozczarowanie. Rozgoryczenie. Te cztery słowa, skrótowo przedstawiane jako ZSRR (i jak niektórzy złośliwcy tłumaczą nazwę byłego molocha za wschodnią granicą) mogą określić moje wrażenia po zagraniu w Lionhearta jak żadne inne.
Black Isle to firma ceniona, szczególnie wśród erpegowej braci za świetne tytuły, z Falloutem częściami oboma i doskonałym Planescape Torment. Ale popełnienie gry z Lwim Sercem w tytule długo odciśnie piętno w pamięci graczy. Jakim cudem tak doskonałej firmie i z takim zespołem, jak część Interplaya udało im się zepsuć tak dobrze zapowiadający się tytuł, nie mam pojęcia. Jedno wiem jednak na pewno- lepiej by się wzięli za Fallout 3 i więcej nie wypuszczać takich pomyłek na rynek. Ale przejdźmy do rzeczy...
Oczywiście pierwej opiszemy to, co erpegraczy interesuje najbardziej- fabuła gry. A zapowiada się naprawdę nieźle (jak wszystko w tej grze zawiedzionych nadziei)- alternatywna historia świata, który po "drobnym" kataklizmie nieco się zmienił: kontynenty lekko zmieniły kształty, na świecie pojawiła się magia, a co poniektórzy szczęściarze\ nieszczęśnicy (zależy od punktu widzenia) zostali z deczka zmienieni genetycznie, przez co mamy 4 rasy ludzi, i nie chodzi tu o kolor skóry. A wszystko przez niejakiego Ryśka (to imię niezbyt dobrze mi się kojarzy z powodu pewnej nędznej gry erotycznej. Ale jako że nie jest erpegiem, nie będę miał okazji jej tutaj objechać ;)), którego przydomkiem jest nomen omen Lwie Serce. Chciał podczas trzeciej krucjaty rozgromić Salladyna, jednak rytuał, który teoretycznie miał mu pomóc, uwolnił potężne, złe (a jakże) siły i koniec końców chrześcijanie i muzułmanie zjednoczyli się, by pokonać wrogo nastawione istotki z obcego świata, typu przerośnięte jaszczury, smokami zwane, tudzież inne latające, pełzające i starające się wyplenić ludzkość wszelkimi możliwymi środkami... Ludzie także korzystali z przybyłej do świata wraz z potworami magii, lecz wkrótce, jako siła trudna do okiełznania została zakazana. Sam fakt powstania Hiszpańskiej Inkwizycji (nikt się jej nie spodziewa!) także miał miejsce w historii alternatywnej naszego świata, lecz tym razem panowie od czerwonych kubraków woleli ciężkie zbroje i miast ścigać heretyków, wyłapują wszystkich, którzy używają (ś)mocy magicznych. Tylko metody przesłuchań zostały u nich takie same, jak już nam znane...
Aby świat był jeszcze weselszy i ciekawszy, mamy tego typu smaczki jak wypędzenie papieża przez Mongołów (którzy sprzymierzyli się z goblinami i zajęli sobie spory kawałek świata), zaś William S. postanowił wyemigrować do Hiszpanii, która lizała właśnie rany (głównie w skarbie państwa) po, delikatnie ujmując, nieudanej eskapadzie Corteza do nowego świata. Jak widać uniwersum, w jakim przyjdzie nam toczyć rozgrywkę jest naprawdę jest ciekawie skonstruowany i naprawdę przemyślany. Jest to chyba najlepsza część Lionhearta- odkrywanie kolejnych szczegółów historii pokręconej jak jelita w filmach Gore naprawdę sprawia przyjemność. Ale jak to mawiają- miłe złego początki...
My przejmujemy pałeczkę, gdy w świecie gry jest rok 1588. Naszym oczom na samym początku ukazuje się to, co zawsze przyprawia mnie o szybsze bicie serca- ekran żywcem wyjęty z Fallouta! Oczywiście przystosowany do średniowiecznego klimatu gry i bez ukochanego przez wielu Pip-Boya, ale nadal jest to ten sam, stary, dobry i genialny w swej prostocie system SPECIAL (jeśli ktoś nie wie, skąd ta specjalistyczna nazwa- od nazw podstawowych umiejętności: Strenght, Perception, Charisma, Inteligence, Agility, Luck)- znane wszystkim traity, perki i tag skille jak zwykle na miejscu. Do tego pozostaje nam wybór jednej z 4 ras (zwykły przedstawiciel Homo Sapiens, krzyżówka człeka ze zwierzakiem, demonem i tzw. Sylwan). Sądziłem, że przy tak doskonałej fabule i przy TAKIM systemie tworzenia postaci gra zła być nie może. A jednak...
Pierwsze co rzuca się zawsze w oczy- grafika. Nie, żeby była zła, ba, tła niektóre są naprawdę bardzo ładnie odmalowane, ale za to animacja postaci kuleje, czary wyglądają jak w Baldur's Gate z roku 1998, a przypominam że 5 lat to dla grafiki komputerowej okres jak między erą bakterii pływających w pierwotnej zupie, a erą lotów kosmicznych. I choć są takie gry, które są ponadczasowe, nawet jeśli chodzi o oprawę wizualną, to Lionheart, mimo estetycznego wykonania, nieco razi. Nie mogę też pochwalić projektów naszych przeciwników- niektóre z nich są po prostu brzydkie i niewyraźne.
Ale mniejsza o grafikę, mniejsza o dźwięk (oprawę muzyczną i dźwięki można skwitować tylko jednym zdaniem: Są ogólnie średnie, bez żadnych rewelacji w złą lub dobrą stronę), bo w tym gatunku nie to się liczy najbardziej- najważniejsza jest sama rozgrywka! A ta na początku jest naprawdę wciągająca- grę zaczynamy w Nowej Barcelonie, ładnie zaprojektowanym mieście, gdzie mamy od groma questów do wykonania, masę NPCów do wypytania, a każdy następny ciekawszy od poprzedniego. W Barcelonie tejże spędzimy około ćwierć czasu poświeconego grze, lecz gdy tylko wyjdziemy za mury tego olbrzymiego miasta, nadchodzi pierwszy moment zwątpienia. A zaraz za nim kolejny. I następny. I tak aż do końca zapewne, gdyż ja nie dotrwałem, niestety moja psychika okazała się zbyt słaba.
Powodów jest kilka: po pierwsze arcyszybkie tempo gry połączone z trudnością walk w czasie rzeczywistym (bez możliwości aktywnej pauzy) powoduje, iż giniemy średnio 60 razy na godzinę, co sztucznie wydłuża czas gry, a przy okazji wkurza niemiłosiernie. Nawet patch, który zwalnia prędkość starć o blisko 1/3 nie rozwiązuje problemu, tak samo jak nasi towarzysze, których możemy sobie nająć do pomocy na różnorakie sposoby. Walka to największa mordęga w Lionheart, skutecznie odstraszająca co mniej odpornych po kilku starciach, góra kilkunastu, gdyż dostać można spazmatycznych drgawek wgrywając po raz n-ty zapisaną 10 sekund wcześniej grę. Absurdalny wręcz poziom utrudnienia wszelakich bojów powoduje, że nawet przed starciem z jakimiś durnymi pokurczami boimy się o własny żywot, choć jesteśmy wyposażeni w mocny pancerz i ostry oręż.
A walki zajmują, zaraz po wylezieniu z Barcelony 95% czasu- widać autorom pomysły na ciekawe questy i rozwój fabuły skończyły się podczas projektowania miasta- dalej mamy połączenie czystej wyżynki z Diablo, z tym że ten był o niebo łatwiejszy nawet na wysokim poziomie trudności. Właśnie praktyczne odstawienie ciekawie rozwijającej się historii na dalszy plan i postawienie na durną siekaninę uważam za największą wadę tego tytułu- tak doskonale skonstruowany świat został po prostu zmarnowany.
Ekwipunek naszej postaci też został jakby tylko liźnięty przez autorów, którzy za dużo musieli się w Diablo nagrać- postawiono na setki rodzajów zbroi, oręża i magicznych pierdółek zwiększających współczynniki. O przedmiotach questowych czy bajerkach zupełnie niepotrzebnych, ale poszerzających wiedzę o świecie gry a'la Fallout możemy zapomnieć. Jedyna zaleta, że wszystko nawet ładnie wygląda na ekranie inwentarza.
Jedynie nadzieję mieć mogę, że sikłel\ prikłel Lionhearta, o ile powstanie, postawi na rozwój osi fabularnej gry, bo to co dano graczom do ręki, to po prostu produkt niedokończony, jakby szanowni producenci stwierdzili, że taka reklama jak nazywanie gry per "Fallout Fantasy" i demko, które nie ukazuje największych wad gry (bo rozgrywa się w początkowym mieście) wystarczą na dużą sprzedaż. I wielu graczy porwało się na produkt bez uprzedniego organoleptycznego przetestowania właściwego produktu. I srodze się zawiedli. Tak jak i ja.
Wystawiam 5/10- za naprawdę zajefajny świat i bardzo dobry początek oraz system tworzenia i awansowania postaci. Grafika też strasznie zła nie jest, choć te nieszczęsne efekty specjalne przy dzisiejszej technologii mogły naprawdę wyglądać lepiej. Ogólnie rzecz biorąc- odradzam zakup- poziom trudności tej gry musiał wymyślać psychopata ze skłonnościami sado-maso (bardziej maso przez te wgrywanie sejwów co kilka sekund) po zeżarciu trzech piguł ekstazy, dzięki czemu zawdzięczamy takie tempo gry jak ilość młóconych bitów na sekundę na Love Parade we wsi Berlin. Czekam na grę, która będzie się także rozgrywała w tym świecie, ale naprawdę, tym razem nie aż tak wynędzniałą przez zwykłe lenistwo i pośpiech twórców.
Obrazki z gry:
Dodane: 11.12.2003, zmiany: 07.04.2017