Semana Santa

Semana Santa, czyli hiszpański Wielki Tydzień, to tutaj wielkie wydarzenie, zwłaszcza w Andaluzji. Procesja w Niedzielę Palmową otwiera cały tydzień podobnych atrakcji, każdego dnia. Trochę o tym poczytałem i już wiem więcej – to nie ku klux klan, ale bractwa pokutne, istniejące od 800 lat. To świeccy pokutnicy, którzy uczestnictwem w procesjach chcą zmyć swoje grzechy. Różne kolory szat i kapturów symbolizują różne bractwa – zazwyczaj każde z nich organizuje osobną procesję – w takiej Sevilli jest podobno 70 konkurencyjnych przemarszów! I trwają faktycznie godzinami. Pokutnicy dodatkowo dodają sobie dodatkowe zadania oprócz noszenia ciężarów – a to idą boso, a to głodzą się, okaleczają (stare dobre biczowanie się zdarza się już jednak rzadko) itp. Wiadomo, ludzkie cierpienie jest miłe Bogu i zapewne za nie wynagrodzi jak sobie z nieba popatrzy na masochistyczne wyczyny wiernych. A kaptury są po to, aby zachować anonimowość – pokuta jest nie dla chwały i sławy, ale ma być prywatną sprawą.

To jak zaplecze historyczne mamy za sobą, przejdźmy do spraw obecnych. Procesje od lat były dla Hiszpanów niezłą rozrywką – jeździli do dużych miast jak wspomniana Sevilla, by je podziwiać, popijając winko (zwyczaj każe wychylić kieliszek i krzyknąć „Hej Piękna”, gdy mija cię platforma z Maryją – przedwczoraj tego nie zrobiłem, więc zachowałem się jak niekulturalna świnia, ups) i zajadając tapas. Covid odebrał im tę atrakcje na dwa lata – w tym roku w końcu znów wszystko jest obchodzone, więc głodni rozrywki i normalności Hiszpanie jeszcze gęściej ruszyli w kraj. Ceny hoteli skoczyły dwu i trzykrotnie, nawet schroniska są porezerwowane. I w tym momencie pojawiam się ja z plecakiem i bez rezerwacji i chcę miejsce do spania. I nawet nie jest mi teraz siebie żal 😜. A tak serio – są spore problemy.

Wczorajsza narada w schronisku wykazała, że nie tylko my mamy ten problem. Wspólnymi siłami ustaliliśmy, że najbliższe miejsce z noclegami znajduje się 57 km dalej – zdecydowanie za daleko na 1 dzień marszu, zwłaszcza że dziś miało padać i tłuc piorunami. Podjęliśmy decyzję o podjechaniu autobusem. I tak po 2 tygodniach znów wsiadłem do pojazdu mechanicznego. Bus jechał godzinkę i nie wyrabiałem z podziwianiem krajobrazu – podczas marszu masz czas na kontemplację otoczenia, z okna pędzącego auta masz 2 sekundy zanim nowy widok wyprze poprzedni.

Dojechaliśmy do dużego, bo 100-tysięcznego miasta, Caceres. Trzy sklepy z gierkami, czyli cywilizacja pełną gębą. Poganiałem sobie po mieście, zwiedziłem owe sklepy, starówkę wpisaną na listę UNESCO – XV-wieczny hiszpański renesans, doskonale zachowany, wojna widać ominęła te rejony, bo gdyby nie kable elektryczne i firanki w oknach, można by myśleć, że cofnęło się te 500 lat. Udało mi się też wrócić do schroniska przed burzą (mam system wczesnego ostrzegania w postaci fali senności), ciotka która zwiedzała osobno (wzgardziła szukaniem gierek) została uczciwie ukarana przez los i przemokła. Gorsza sprawa jedynie, bo jutro znów za długi odcinek do pokonania na nogach (mimo że pogoda ma wrócić do normy, a nawet temperaturowo w najbliższych dniach niebezpiecznie zbliżać się do +30) i chyba znów będziemy się zmieniać w bus-pelegrinos (pielgrzymów autobusowych).

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments