Znikające jezioro

Zanim przejdziemy do nazbyt szumnie zapowiadanego tytułem opisu dnia dzisiejszego, jeszcze słowo o wczoraj. Wieczorem znów udałem się na procesję – tym razem startowała na szczycie starego XV-wiecznego miasteczka od drzwi katedry. Dzisiejsza platforma była lżejszą niż z niedzieli – był na niej tylko kroczący Jezus w rozdartych szatach, ale i tak wyglądała na niezły ciężar. Na dzień dobry taszczący ją chłopaki mieli do pokonania bramę do niższego miasta – i jej łuk był niższy niż to, co nieśli. Jakimś fuksem wybrałem doskonałą miejscówkę, by to obserwować, aczkolwiek po fakcie zdałem sobie sprawę, że też najbardziej niebezpieczną – gdyby manewr im się nie udał, zostałbym zgnieciony i sturlany ze stromych schodów 😱.

Przed bramą chłopaki wynurzyli się spod platformy i przenieśli ją trzymając z zewnątrz – zdecydowanie trudniejsze zadanie. Tłum nagrodził ich wyczyn brawami. A potem zaczął się spektakl właściwy. Za Jezusem szła procesja kilkudziesięciu muzykantów – instrumenty dęte i bębny. Wszyscy w mundurach i białych czapkach. I wszyscy kołysali się w rytm idącego Jezusa. Zgranie naprawdę niesamowite. Muzyka też doskonała, bez niej spektakl by nie dał rady. Grali idąc przez kilka godzin, coraz to nowe melodie i to naprawdę dobre, takie łapiące za serce. Jezus szedł powoli, nagle zaczynał się chwiać, robił kilka kroków do tyłu, znów zachwiał, muzyczka taka cicha i smętna i nagle łuuup, przywalili w trąby, walnęli w bębny i kawaleria Rohanu runęła do przo.. a nie, prawie ten sam efekt, bo Jezus nagle ruszył gwałtownie szybkim krokiem pod górę. I znów brawa i w pełni zasłużone. Choreografia i przećwiczenie spektaklu bez zarzutów, pieśni bez słów, a i tak się wszystko rozumiało. Ruszyłem tuż za orkiestrą i szedłem jak urzeczony przez dobrą godzinę, nic a nic się nie nudząc, a byłem tak blisko, że uderzenia bębnów aż odbierały mi oddech. Zdecydowanie polecam, w życiu bym nie przypuszczał, że religijna procesja może dać tyle frajdy 😝.

Dzień 17

Kolejny oszukany dzień, choć nie do końca, bo o ile autobusem zrobiliśmy 50 km, to i na nogach przetuptałem kolejne 25. Pierwszy autobus nie chciał nas zabrać, mimo że miał miejsca i w rozpisce było, że staje tam, gdzie chcieliśmy (mała, bo z 1000 miesz. mieścina o znajomej nazwie Canaveral). Pewnie był jakiś myk, że w środy nie zatrzymuje się w miejscowościach na C albo inna hiszpańska durnotka. Półtora godziny czekania i następny bus już problemów nie robił. Pół godzinki później przejechaliśmy most na największej rzece Iberii, Tagu i zameldowaliśmy się w schronisku.

Była godzina 14, słonko świeciło, a okolica aż się prosiła o zwiedzenie, ruszyłem więc w trasę. I porwała mnie na dobre 5 godzin. W planie miałem odwiedzić jeziorko, które powstało 50 lat temu dzięki tamie na Tagu – ruszyłem ścieżką, która okazała się być kiedyś drogą. Poznałem to po starych znakach drogowych, w tym ograniczeniach prędkości do 50, tak jakby dało się po tych wybojach i bezdrożach jechać szybciej niż 20 😝. W końcu dotarłem do jeziora, ale go… nie było.

Na horyzoncie zamajaczyły mi tylko jakieś ruiny i zdecydowałem, że chcę wiedzieć co to. Okazało się to być pozostałościami po rzymskim moście, a cała okolica dołem po jeziorze, na dnie którego pasa się obecnie owce, krowy i koniki. Wyglądało to obłędnie, ale musicie uwierzyć mi na słowo, bo mój aparat nie radzi sobie z dużymi odległościami 😭. Obserwowanie wyschniętego jeziora (jak potem doczytałem, jezioro nadal istnieje, ale faktycznie są problemy z wodą i jest jej dużo mniej niż te kilkadziesiąt lat temu, więc niektóre jego ramiona / odnogi obumarły) pociągnęło mnie na kilka kolejnych kilometrów. I tak dotarłem do miejsca, gdzie znalazłem właściwy szlak Camino. I niewiele myśląc, nim właśnie ruszyłem – stąd ten ponad 20 km wynik dzienny.

Ale – było warto. Camino prowadziło górami, a stamtąd roztaczał się genialny widok na zbiornik wodny – tama zalała pagórki i między nimi rozlało się jeziorko – poszarpane wyspami (na jednej był nawet zameczek! A to znaczy, że już wcześniej było tu jezioro, a tama je powiększyła tylko), trochę w klimatach fiordów. Coś przepięknego! Dodatkowo na górach pasły się owce, widziałem też proces ich strzyżenia i stadka tych już ogolonych, głośno skarżących się beczeniem na swój los. I humoru nie popsuł mi nawet fakt, że byłem w sandałach, a droga była mocno kamienista. Trzy albo i cztery razy się potykałem, ale koniec końców nic sobie nie uszkodziłem. Pogryzł mnie za to psiak – chyba szczeniak, który chciał się bawić, ale był ogromny, skakał na mnie, opluł mnie całego i próbował dziabać jak najwyżej – skakał mi na pierś, a jak się zasłaniałem to gryzł w ręce. Ale skóry nie przebił, tylko siniaków narobił, więc chyba wścieklizny nie dostanę. Udało mi się w końcu przewalić go na ziemię i przytrzymać – chyba uznał to za remis, bo przestał się rzucać i grzecznie szedł przy nodze kolejne kilkaset metrów zanim mu się znudziło.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments