Operacja 'Adam i Ewa’

Z ciotką było już mocno źle, rzekłbym wręcz stan agonalny, a przynajmniej takie wrażenie można było odnieść po wydawanych przez nią przez calutką noc odgłosach. Za dużo nie pospałem i rano sam się nadawałem do reanimacji. A tu trzeba się było zbierać i ruszać na busa.

20 maja 2020 roku Hiszpanie założyli obowiązkowo maseczki i nosili je w przeciwieństwie do nas, bez przerwy aż do dziś. Znaczy w lutym dostali możliwość zdjęcia ich na wolnym powietrzu, a dziś w sklepach i wnętrzach. Po 699 dniach! Wczoraj rząd wydał zarządzenie, które dziś weszło w życie. Ale niestety – na złość mi maseczki nadal obowiązują w transporcie – i w autobusie musiałem się z nią przez te kilka godzin nadal męczyć. Ale i tak – przynajmniej sklepy, zabytki i schroniska nie muszę się z tym cholerstwem użerać. Droga miała trwać 3,5 godziny – najtańszy autobus jechał drogą okrężną, zwiedzając po drodze wszystkie pipidówy. Kierowca grzał w środku na pełną parę, ja byłem rozebrany do t-shirty i ledwo wyrabiałem z gorąca, Hiszpanie siedzieli w kurtkach zimowych. Odwołuję wszystkie dobre słowa, jakie pod ich adresem kierowałem – to jednak szaleńcy!

Deszcz za oknem walił jak szalony, ale w pewnej chwili krople zrobiły się jakby większe, a potem obraz za oknem się rozmył i wjechaliśmy jakby w mgłę. A kiedy znów było coś widać, zostaliśmy teleportowani w zupełnie inną część świata – za oknami było bowiem biało – śnieg! I to wszędzie – zaspy, drzewa całe nim pokryte, pola, auta, wszystko. Stanęliśmy w giga korku. Najwidoczniej auta nie miały opon zimowych, a po drodze było mnóstwo podjazdów i górek. Szok był tym większy, bo jeszcze 3 dni temu słońce tak zjarało mi kark na rzymskich ruinach, że musiałem się smarować kremami!

Pogodziłem się już z myślą, że umrę w tym autobusie (gość na widok śniegu włączył w środku ogrzewanie na 50 stopni i nawet co drugi Hiszpan rozpiął wtedy kurtkę zimową), gdy po niecałej godzinie przez okno ujrzałem widok, który mógł być tylko majakami przedśmiertelnymi – kawalkadę pługów śnieżnych jadących nam na ratunek. Ale – to nie były majaki, zostaliśmy naprawdę uratowani! Jakim cudem Hiszpania, kraj który z zimą, zwłaszcza prawie już w maju ma do czynienia niewiele, nie dał się zaskoczyć, pozostanie dla mnie i dla polskich drogowców zagadką już na zawsze 😜.

Dojechaliśmy z godzinnym spóźnieniem i po sprawnej akcji transportu z dworca do hotelu (2 linie metra, podróż z przesiadką – ale i tak trafiłem i to bez przygód), byłem gotowy na zwiedzanie Madrytu. Ciotka została zdeponowana w łóżku, przykryta warstwą kocy, zadysponowana zakazem wyłażenia z niego nawet na siku, a ja zamieniwszy jedynie ciężkie buty na sandały ze skarpetkami (polskość zobowiązuje) wymaszerowałem.

Plan na dziś był skromny, ale zostaję tu do piątku, więc spieszyć się nie muszę. Jak zapewne pamiętacie z pierwszych odcinków bloga (że jak, nikt tego nie czyta? Wstyd!), próbuję w prawdziwym świecie odnaleźć odkrycia z mojej ulubionej gry. I jednym z nich jest drzeworyt Durera 'Adam i Ewa’. Moje dochodzenie wykazało, że z rodzimej Lubeki trafił w ręce królów Szwecji, ci podarowali je monarchom hiszpańskim, a ci w XIX wieku oddali największemu tutejszemu muzeum – Prado. W Prado zresztą są setki wybitnych dzieł sztuki całej śmietanki artystycznego świata, ale ja chciałem zobaczyć tę jedną, niewielką tabliczkę. Wstęp do muzeum to 15 euraków, ale był haczyk – w ostatnich 2 wieczornych godzinach pracy, rozdawane są darmowe wejściówki – trzeba tylko najpierw odstać swoje w jednej kolejce, a potem w drugiej. A potem kurcgalopkiem w godzinę obskoczyć 120 sal (nie zmyślam, tyle jest), w której w każdej wisi minimum 10 eksponatów. Pikuś. Zwłaszcza że chciałem zobaczyć tylko 1.

W kolejkach postałem zaledwie ciut ponad godzinkę i w końcu zostałem wpuszczony. Kolejek i budynku pilnowali policjanci z przewieszoną przez plecy bronią maszynową, plecak został mi zarekwirowany do obowiązkowej szatni, kolejna ochrona z bronią przyboczną przeszukała mnie, przeszedłem przez wykrywacz metali, telefony i portfel przejechały przez rentgen jak na lotnisku i w końcu mogłem szukać mojego Adama i Ewy. Poważnie podchodzą do ochrony zabytków, to im trzeba przyznać. Przemaszerowałem przez kilkanaście sal, aż w końcu dotarłem do tej właściwej. A tam… wybaczcie mi łamiący się głos – wisiała reprodukcja dzieła i jego odbitka – co prawda ledwie 20 lat młodsza od oryginału (czyli z 1525 a nie 1505), co prawda z kości słoniowej, ale mimo wszystko – nie było to to, po co przebyłem te 4000 km. Drobnym druczkiem było napisane, że oryginał trafił w zeszłym roku do Biblioteki Narodowej – też w Madrycie. Skandal i drobnomieszczaństwo! Jak skończę pisać bloga, to postaram się ustalić, czy Biblioteka udostępnia to zwiedzającym, czy zamknęli na trzy spusty w archiwach.

Przygnębiony porażką, olałem resztę muzeum, skupiając się jeno na tych kilku nazwiskach malarzy, których moja nieartystyczna dusza jakoś i tak kojarzyła i ewakuowałem się – tego jest tam niesamowicie dużo, ilość tej sztuki po prostu przytłacza. Zmartwił mnie też fakt, że przepiękny i ogromny madrycki ogród, który też chciałem odwiedzić, jest zamknięty przez wzgląd na pogodę (aha, po śniegu w Madrycie ślad nie został, tu już świeciło słonko i jutro podobno 17 na plusie) – połamane gałęzie zatarasowały ścieżki – wątpię, że do jutra taki wielki prawie że las oczyszczą.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

znaczy ze to Ty byles szalony a nie Oni, Oni wiedzieli ze bedzie atak zimy i dlatego mieli kurtki 😛