Walencka patola

Po raz pierwszy nocowałem nie w schronisku dla pielgrzymów albo w hotelu, ale w hostelu dla imprezowiczów. I było to interesujące doświadczenie. Pielgrzymi grzecznie szli spać z kurami, a gdy rano wstawali, z zasady dbali o ciszę i szacunek dla innych. Tu – nic z tych rzeczy, każdy darł mordę w sypialni (12 osób w pokoju) do późnych godzin nocnych, palił światło według uznania. Pierwszy wstawacz rozpoczął dzień już o 4 rano, na dodatek podśpiewując sobie przy pakowaniu. Myślałem, że jest przynajmniej 9, skoro tak olewa sen innych, ale rzut okiem na zegarek rozwiał moje wątpliwości – Hiszpanie to jednak totalnie niewychowany naród 😱.

Madrycki poranek przywitał mnie lekkim deszczykiem i 8 stopniami na plusie. Dzień wcześniej próbowałem wyszukać miejsce, gdzie mógłbym stąd uciec – miałem dość wielkiego miasta, zimna i deszczu. I znalazłem miasto, które spełnia 2 z tych 3 wymagań – Walencję. Miało być słońce i ciepło, ale to nadal wielkie, bo 800-tysięczne miasto – trzecie pod względem wielkości w Hiszpanii. Ale autobusy i pociągi do niego były drogie – znów spróbowałem szczęścia z aplikacjami transportowymi – tym razem z hiszpańską odpowiedzią na blablacara – coś zwącego się Amovens.

I znalazłem kilka transportów, w tym jeden, który mnie zainteresował – o 10 euro tańszy niż pociąg i o 4 godziny od niego szybszy. Apka była dość zautomatyzowana – kasę z karty mi pobrała, ale kontaktu do kierowcy – już nie. Pokazała mi tylko wygląd auta i twarz kierowcy oraz fakt, że będzie na dworcu o 11. Ogromnym, ogromniastym dworcu. No trudno, byłem zmuszony improwizować.

Na szczęście, przez noc apka zaskoczyła i dała mi nr telefonu do kierowcy, który rano do mnie przez Whatsappa napisał po hiszpańsku, że będzie pod hotelem przy wielkich dziecięcych głowach. Wątpiłem w słuszność translacji, ale faktycznie rzeźby takowe znalazłem – i wysłałem kierowcy moje przy nich zdjęcie. Na co ten zadzwonił i coś mocno i szybko po hiszpańsku do mnie nawijał, mimo że mu tłumaczyłem, że no hable espaniol. Jak się okazało, punkt spotkania był gdzie indziej, głowy były chyba tylko dla zmyły 🤪.

Przy okazji zwiedziłem sobie dworzec – madrycki Atocha. To tu 11 marca 2004 miał miejsce kolejny islamistyczny akt terroru – kilkanaście wybuchów w zatłoczonych pociągach zabiło prawie 200, raniło prawie 2000 osób. Od tamtej pory stacja jest strzeżona lepiej jak lotniska – bagaże są skanowane, ludzie przeszukiwani, bez biletu się nie wejdzie. W starym budynku za to zrobiono poczekalnię z dżunglą – ogromne palmy, inne krzaczory itd. Do niedawna był tu także zbiornik wodny z żółwiami, ale ludzie podrzucali swoje niechciane żółwiki i jak ich liczba doszła do 300, sprawa się rypła – stawik został usunięty, buuu.

Z Madrytu do Walencji jest około 350 km – śmignęliśmy to w 3 godziny. Gościu miał 9 osobowego busa, którym wiózł nas siedmioro – i podobno kursuje tam i z powrotem codziennie i mu się przez apkę zbiera ekipa prawie zawsze. Po drodze widoki były super – trochę gór, jakąś zapora z zieloną wodą pod nią. I co chwilę padało, zwątpiłem już w słońce w Walencji. Ale jednak! W którym momencie przysnąłem na jakieś 50 km, a kiedy się obudziłem – było jasno! Słońce!

W ramach utrudniania i urozmaicania sobie życia, wybrałem nocleg, który był tu najtańszy – ale też miał ocenę na bookingu 1/10. Brzmiało intrygująco 🤪. Problemy pojawiły się faktycznie od razu – automatyczna rejestracja nie działała, zaskoczyła chyba za trzecim razem, gdy wpisywałem za każdym razem to samo. Konieczna była instalacja aplikacji, która przez bluetootha otwiera drzwi i zamki, pozyskiwanie loginu i passwordu wymagała obejrzenia na YT filmiku instruktażowego, słowem mocno nakomplikowane. Najdłużej się szarpałem z drzwiami – apka twierdziła że zamek otwiera, ale drzwi ani drgały. W końcu wpuściła mnie jakaś wychodząca kobitka, ale wyszedłem próbować sam. I po parunastu minutach się poddałem. Adres się zgadzał, wiec o co chodzi? Ano o to, że w apce podany był zły adres – hostel był budynek dalej. Argh. W środku w miarę czysto, łóżka są w postaci trumienek, ale zrobionych z tektury i dykty. Na nich zamki elektryczne, ale jako że to tektura, można je bez trudności wyrwać. I tak było z moim łóżkiem – zamek był wyrwany i leżała tam jakaś kobita. Która totalnie ignorowała moje pytania, zero reakcji. Ktoś z innego łóżka powiedział, że włamała się żeby sobie pospać za darmo, bo tu obsługi nie ma, wszystko jest zautomatyzowane. Nie miałem zamiaru się z nią szarpać, napisałem do bookingu z opisem sytuacji. Ku memu zdziwieniu, ktoś zareagował i dał mi nowy kod do innego wyrka. To było wolne 🤪. Ale i tak nie mogę w nim zostawić nic cennego, bo wyrwać 'zamek’ dałby radę i pięciolatek. Z niemal całym dobytkiem ruszyłem na spacer po mieście. Ale o tym może już jutro, bo zmienię lokum, ale zostanę tu na noc dłużej, to pozwiedzam dogłębniej.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments