Z wizytą u zwycięzcy spod Troi

Oficjalnie uznaję koryncki nocleg za najlepsze jak dotąd miejsce na trasie. Przegadałem pół wieczora z jedynym innym gościem z Argentyny, obejrzeliśmy sobie film na Netfliksie i rozeszliśmy się do swoich posłań. Rano, mimo temperatury od razu przekraczającej 30 stopni, ruszyłem na wyprawę. Peloponez nie jest jakiś strasznie wielki, ale jest mocno zróżnicowany i górzysty. I ma największe w Grecji stężenie antycznych ruin na metr kwadratowy. Niestety, jest też mało przyjazny dla turysty bez własnego transportu. Transport publiczny istnieje, ale jak się namacalnie przekonałem, stanowi spore wyzwanie. W Koryncie wygooglowałem sobie lokację przystanku autobusowego i zacząłem moją przygodę stamtąd.

Już na dzień dobry było zabawnie, bo przystanek wciśnięty w róg ulic, pomiędzy knajpkami był dobrze zamaskowany. I oczywiście bez rozkładów jazdy. Autobusy i busy, które podjeżdżały, na dodatek nie zawsze miały tabliczki informujące dokąd jadą – musiałem więc za każdym razem zaczepiać kierowcę próbując się dowiedzieć dokąd jedzie i czy jest mi to po drodze. Coś mnie tknęło, gdy trzech kierowców pod rząd coś mi po grecku opowiadało o kanale, ale dopiero czwarty się ulitował i pokazał mi ukryte pomieszczenie ze sprzedawcą biletów. W życiu bym sam tego nie znalazł! Pan nawet mówił po angielsku, ale okazało się, że z samego Koryntu na resztę półwyspu się nie dostanę – muszę najpierw jechać nad kanał (czyli w przeciwną stronę niż chciałem) i tam się przesiąść. Totalny bezsens i wykluczenie Koryntu z sieci komunikacyjnej, ale co zrobić. Wsiadłem w następny bus i na czuja oceniałem gdzie wysiąść – jakimś totalnym cudem intuicja podpowiedziała mi właściwie i dojechałem na jakiś zapyziały parking przy autostradzie, który faktycznie był punktem przesiadkowym. I nawet mieli w kawiarence punkt sprzedaży biletów! Pani w nim co prawda była strasznie zła, że nie rozumiem po grecku i mocno coś na mnie nakrzyczała, ale bilet mi sprzedała. Co prawda nie tam, dokąd chciałem jechać i nie wiedziałem ile trzeba czekać, ale bilet był 😜. Po konsultacji z mapą stwierdziłem, że nawet w miarę dobry – przystanek był 5 km od miejscowości, do której zmierzałem.

Odkrycie #54

A zmierzałem do Myken. To stolica i największe miasto przed-greckiej cywilizacji, która 5000 – 3300 lat temu dominowała nad prehistorycznym światem. Jej najbardziej znany władca to Agamemnon, dowódca zwycięskich wojsk, które po 10 latach oblężenia zdobyły Troję. Czyli kłania się Iliada Homera. Przez wiele lat uznawana za fikcję literacką, aż do odkrycia ruin Troi jakieś 100 lat temu. Mykeny zrobiły na mnie konkretne wrażenie. I mogę je z czystym sumieniem polecić nawet osobom, które ani archeologią ani historią się nie fascynują – bo miejsce jest naprawdę śliczne. Gród położony był na wzgórku, otoczony kilkoma większymi górami, a w tle kolejnymi grzbietami – w takiej jakby kotlince. Z miasta, które spłonęło ponad 3000 lat temu i od tamtej pory nie odzyskało splendoru, zostało zaskakująco wiele – ogromne mury, które miały kilometr długości i 12 metrów wysokości (i robiły już wtedy takie wrażenie, że powszechnie wierzono, że nie budowali ich ludzie, a cyklopi), imponujące bramy, które pokazują, że Myceńczycy umieli w murarstwo, na jednej z bram dodatkowo najstarsze zachowane w Europie płaskorzeźby, przedstawiające lwy (aczkolwiek główki im się utłukły). Reszta to kamienie i zarysy fundamentów, czyli klasyka gatunku, ale w pięknych okolicznościach przyrody z widokami na wiele kilometrów. Obok jest też małe muzeum z całą masą wydobytych tu eksponatów. Mykeny w końcu padły, wraz z całą swą cywilizacją – pod naporem do dziś nie zidentyfikowanego Morskiego Ludu. Niedobitki emigrowały na Cypr i do Azji Mniejszej, a na pozostałe po nich miejsce z gorszych górskich terenów zeszły plemiona, które potem ukształtowały antyczną i w sumie współczesną Grecję. To kolejny raz doskonała miejscówka do rozważań nad przemijaniem i ulotnością wszystkiego. Wczoraj jesteś supermocarstwem, trzęsącym przez milenium albo dwa połową znanego świata, a dziś chodzenie po twoich grobach daje mi kilka godzin rozrywki.

Rozważania były o tyle ciekawe, że słońce, podejście pod górę i ogólne osłabienie prawie mnie pokonały – miałem nie tylko mroczki przed oczami, ale raz odpłynąłem na tyle, że myślałem, że obudzę się leżąc na kamieniach z rozbitą głową. Jakoś udało mi się jednak klapnąć na ziemi w sposób kontrolowany. Rachunek sumienia stwierdził, że jestem nawodniony (3 litry wypite podczas wspinaczki, wyjść na siusiu zero, wszystko wypociłem), głowa osłonięta, ale jak się tak dobrze zastanowić, to ostatni prawdziwy posiłek był jeszcze na Santorini, czyli z 5 dni temu. Ups.

Powrót był kolejną łamigłówką logistyczną – 5 km powrotu do miasteczka, a potem prawie 3 godziny czekania na autobus. Który przyjechał pełny, ale na szczęście mnie wpuścili na miejsce stojące. Potem znów przesiadka nad kanałem, ale tym razem ktoś mi powiedział, że mój bus będzie dopiero za godzinę, a miałem stamtąd tylko 8km do noclegu, więc ruszyłem pieszo. Cała wyprawa zajęła mi więc ponad 10 godzin. Aha, warto zauważyć, że ruiny były jakieś 30 km od miejsca, gdzie śpię, więc z własnym autem można by tam podskoczyć w dużo lepszym czasie. No, ale wtedy nie byłoby przygody i wyzwania, wszystko by było zbyt proste 😜.

W hostelu wziąłem ratujący życie prysznic i ruszyłem na miasto nadrobić braki żywnościowe – opędzlowałem kolejnego gyrosa, jakby jutro miało nie nadejść – chyba faktycznie byłem głodny – ale w tym upale (plus atrakcje kibelkowe) jakoś jedzenie zupełnie wyleciało mi z głowy.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments