Rowerowa Warszawa

Ostatnie dwa dni w Polsce (a tak, tak, po prawie 3 tygodniach porzucam ojczyste regiony, by znów liznąć wielkiego świata) spędziłem w Warszawie i okolicy. W niedzielę ruszyliśmy w kierunku Otwocka, by zaznać trochę podmiejskiego polskiego lata. Pospacerowałem po lasach (widziałem dzięcioła z czerwonym łebkiem tuż tuż obok), dostałem od działkowiczów dwa kawałki sernika jagodowego (przepis podobno kaszubski, znakomity), dotarłem też do wioski, w której stoi kościółek, który występuje w serialu Ojciec Mateusz i udaje sandomierską lokację. Serialu jakoś nigdy nie oglądałem, więc porównania nie mam, ale akurat była wycieczka sióstr zakonnych (chyba z pięć różnych rodzajów habitów w różnych kolorach, więc jakaś mieszana) i głośno komentowały, więc podsłuchując trochę się dowiedziałem – a to, że w serialu wygląda, że kościółek w lesie, a tu raptem kilka drzewek i inne tego typu smaczki 🤣. To co mnie zaskoczyło, to fakt, że koło kościoła sprzedawali słodycze i takie tam, a nazwane to było Kawiarnia Parafialna – jeszcze księży sprzedających lodów nigdy nie widziałem. Obok trwał też remont chodników – kładli ścieżki rowerowe – serial widać rozpropagował jeżdżenie na rowerkach.

Dziś natomiast spędziłem pół dzionka z wujaszkiem. Wzięliśmy z piwnicy rowery, wpakowaliśmy je do pociągu i pojechaliśmy na Ochotę. A stamtąd przejechaliśmy do domku przez calutką Warszawę, robiąc w sumie ponad 25 km. I ku memu zaskoczeniu, Warszawa okazała się być bardzo ale bardzo przyjazna rowerzystom – tylko w kilku krótkich momentach jechaliśmy ulicami i to nigdy tymi największymi, cała reszta to dedykowane ścieżki rowerowe. W centrum na ścieżkach poustawiane były dodatkowo słupki z podziękowaniami za wybranie roweru i animowaną syrenką, która informowała jak jechać (szybciej, wolniej), by na następnych światłach trafić na zielone. Kolejne zaskoczenie to fakt, że Warszawa, przynajmniej o tej porze roku jest bardzo zielona – parki, lasy, długa trasa nadwiślańska praktycznie bez widoku na blokowiska, wyglądająca jakbym jechał gdzieś przez puszczę (fakt, że przejeżdżając koło zoo widziałem zebry, sugerował wręcz afrykańską lokalizację 🤣). Po drodze prawie przejechałem jakiegoś zarośniętego żula, który jednakże nie był żulem, bo był bardzo intensywnie naperfumowany, a wujaszek zidentyfikował go jako aktora Krzysztofa Stroińskiego (musiałem wygooglować i faktycznie facjata znajoma). Zajrzeliśmy też na Powązki i przejechaliśmy Wisłę podwieszoną pod mostem kładką rowerową (przepaść była po prawej, więc dyskomfort był).

Ponieważ jeszcze było mi mało, położyłem wujaszka spać i już sam ruszyłem na pieszy spacerek. Wyszło mi ponad 10 km, a główną atrakcją było przedarcie się przez rezerwat Zakole Wawerskie. Mało znana miejscówka – a tymczasem na terenie Warszawy, rzut beretem od wieżowców, znajdują się grzęzawiska (z tabliczkami informującymi, że włazi się tam na własną odpowiedzialność). Bardzo zarośnięte, częściowo lasami, częściowo podmokłymi łąkami. Znalazłem tam stadninę koni, które mimo że mieszkają w Warszawie, to myślą, że żyją gdzieś na nadbużańskich rubieżach, bo widzą tylko zieleń, a gwar miasta do nich nawet nie dociera. Kilka razy miałem momenty zwątpienia, gdy droga się skończyła, a przez wyższe ode mnie krzaczory prowadziła tylko delikatna sugestia ścieżki – złamane gałązki i takie tam. Ale parłem naprzód. Roślinność stawała się coraz wyższa, pojawiły się pokrzywy i zanim wpadłem na pomysł, by nałożyć bluzę i kaptur, miałem poparzone dłonie i kark. Potem poparzyłem też nogi, stopy (wybrałem oczywiście sandały na przejście przez bagna), a nawet twarz. Ku przypomnieniu – pokrzywa atakuje drobnymi haczykami, które parzą wbijając się pod skórę, więc kolejne smagnięcia kolejnymi listkami, bolą od nowa, jako że kolejne haczyki wbijają się gdzieś obok poprzednich. Po jakimś czasie robią się bąbelki jak po komarze, które rosną i łączą się z pobliskimi i wkrótce cała dłoń wygląda jak spuchnięta. Good times. Dodatkowo teren był podmokły, więc trzeba było rozsuwać to draństwo, żeby popatrzeć czy stanie się na trawę, czy na bagno, więc strategia galopu na Rambo odpadała. Wisienką na torcie okazał się moment, gdy spłoszyłem dzika – jego panika na mój widok była tylko o pół stopnia niższa niż moja na jego – ale to wystarczyło, by to on zadecydował o ucieczce, zanim ją wpadłem na ten sam pomysł. I dzięki temu nie goniłem na oślep przez bagna, ale za to pokrzywy nagle stały się mniej palącym problemem 😜. Mimo wszystko – polecam, jak kogoś nie stać na wyjazd do dżungli Amazonii, to w Warszawie może znaleźć bardzo podobne miejsce.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

zamiast zwiedzać świat to ten zwiedza kultowe miejsca z polskich seriali, to teraz następne: prosektorium z Komisarza Alexa, komenda policji z Królowego Mostu? a swoją droga jak już byłes w Warszawie to mogłes na Ursynów pojechać na Alternatywy 4 😛 i tam pofocić

sirPaul

a zapomniałem o Lombardzie na Cichej 😀