Sushi i karaoke

Większość dzisiejszej soboty przegadałem z Eryką i spędziłem na maratonie anime – w końcu być w Japonii i nie oglądać animacji to grzech karany deportacją bez prawa powrotu. Udało nam się jednak wyrwać w porze obiadowej na krótką wyprawę. Byliśmy na lokalnym rynku farmerów, gdzie sprzedawane były towary z najbliższych upraw, każda marchewka podpisana była nazwiskiem konkretnego rolnika. Wzięliśmy trochę warzyw, kałamarnice i rybę i ruszyliśmy do restauracji. Też lokalnej, do której rybacy każdego dnia dostarczają złapane podczas nocnego/porannego połowu ryby – i nigdy nie podają tych z dnia poprzedniego, zawsze świeże. Japończycy ogromną wagę przywiązują do jakości jedzenia – każde warzywo, owoc, mięso są przed zakupem poddawane starannej inspekcji. Stąd wysoki standard ich posiłków. Wzięliśmy sushi i coś podobnego, czego nazwy zapomniałem. To nadal surowa ryba z mięsem, ale podczas gdy sushi to kawałek położony na kostce ryżu i przewiązany taśmą z wodorostu, to drugie coś położone jest na całej misce ryżu. Czyli w sumie to samo danie, tylko inaczej zaprezentowane zyskuje inną nazwę. Pierwszy raz spróbowałem też prawdziwego japońskiego wasabi – i faktycznie ostre, ale nikt tu tego nie je luzem – Eryka śmiała się, że tak robią tylko gaijin (obcokrajowcy, coś jak meksykańskie gringo). Prawidłowo miesza się wasabi z sosem sojowym i polewa ryby – ostrego , chrzanowego smaku wówczas niemal wcale nie czuć, czary!

Po sushi zażyczyłem sobie spróbować innej japońskiej specjalności – karaoke. W specjalnej imprezowni wynajmuje się salę (byliśmy na prowincji, więc pomieszczenie było spore, w centrum miasta są to klitki) z telebimami, siedzeniami i stołem. Za godzinę cena wyszła jakieś 16 zł od osoby, a w cenie była też nielimitowana ilość napojów – w tym coli, własnoręcznie dolewana sobie z automatów. Nie wiem na czym oni tu zarabiają – może na żarciu, które już trzeba sobie za gotówkę domówić? Zabawa wygląda tak, że za pomocą tableta (każdy ma swój) wybiera się z przebogatej listy utwór, a potem wyje do mikrofonu, zastanawiając dlaczego wybrało się taki trudny kawałek 😆. Frajdy jest z tego sporo, zwłaszcza jak się śpiewać lubi, a się śpiewać nie umie – jak ja 😆.

Na kolację zostałem zatrudniony do patroszenia kałamarnic – i jestem w tym specjalistą – wywleka się najpierw flaki z ogonka, wyciąga z niego taką pojedynczą plastikową kostkę, potem wyciska oczka (uwaga, będzie strzelało tuszem!) i urywa główkę schowaną między mackami. Po kilkunastu sztukach szło mi to już całkiem sprawnie. Przy kolacji dowiedziałem się też, że całej ryby raz położonej na talerzu nie można obracać – tak robią tylko najgorsze prymitywy. Po objedzeniu mięska z jednej strony (a jakże, patyczkami), wyrywa się kręgosłup i tak dobiera się do drugiego boczku. Człowiek uczy się całe życie 😆.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments