Nagoya kulturalna i historyczna

Piękna słoneczna niedziela, przez większość dnia dało się chodzić w rozpiętej kurtce i bez czapki (jednak stary japoński kalendarz się nie mylił co do daty początku wiosny), więc Eryka dała się namówić na wspólne zwiedzanie zabytków swojego miasta, które widziała już wcześniej sto razy. I bardzo dobrze, bo jej lokalna wiedza i zdolności lokalnego przewodnika bardzo się przydały. Przede wszystkim kazała mi kupić bilet weekendowy, który zwrócił się już po dwóch przejazdach (a mieliśmy ich dziś chyba pięć, w tym pierwszy raz dla mnie japońskim metrem), ale przede wszystkim dawał też zniżki przy biletach wstępu do nagojskich atrakcji, a takie zaliczyłem dziś trzy.

Zaczęliśmy jednak od krótkiego postoju w bardzo japońskiej kawiarence – po wejściu zapisuje się w księdze i grzecznie czeka, aż kelnerka wywoła i usadzi – a poczekać trzeba, bo chętnych sporo. W cenie kawy jest też do wyboru bułeczka i coś słodkiego – ja skusiłem się na pastę z czerwonej fasoli – zaskakująco słodkie, jak dżem. Potem w pogoni za kolejnym odkryciem poszliśmy do Muzeum Sztuki Rodu Tokugawa. Tokugawa rządzili Japonią jako szogunowie, odsunąwszy od władzy cesarza, przez ponad 250 lat – i Nagoya była ich miastem rodzinnym. Pod ich rządami Japonia cieszyła się dwoma wiekami pokoju, a co za tym idzie była kasa na zbytki, rozwój kultury i sztuki. W muzeum zgromadzone są liczne artefakty z tego złotego okresu – tylko ból jest taki, że to muzeum prywatne i jedną z reguł jest w nim zakaz fotografowania 😭.

W środku Eryka przekazała mi całą masę ciekawostek, które samemu by mi umknęły – w rekonstrukcji domku herbacianego pokazała mi małe wejście jak dla kotów – a to były faktycznie drzwi – wchodziło się tam na czworaka przez mały otwór, tak, by przytroczona broń na pewno się na wchodzącym nie zmieściła. Na obrazach z różnych epok omówiła zmieniające się standardy urody. W którymś momencie kobiety np. malowały sobie zęby na czarno, w innym nie myły się i starały jak najdłużej nie chodzić do kibelka – z jakiegoś powodu takie wstrzymywanie wypróżniania powodowało zmiany na twarzach, rozszerzały się im policzki czy coś i taki typ był największym obiektem pożądania. Pomalowane na biało twarze i wielgachne domalowane brwi wysoko na czole brzmią przy tym niemal normalnie. Jak się okazało, moje odkrycie z UWO, czyli starożytny zwój Genji, był w kolekcji, ale ze względu na jego cenność i kruchość, nie był pokazywany. Mimo to poświęcono mu całą salę – z reprodukcjami, zbliżeniami, nawet filmem – nie mogę sobie jednak z czystym sumieniem odkrycia zaliczyć 😭. Na pocieszenie zostały mi inne fajowe skarby z muzeum z oryginalnym listem Nobunagi na czele.

Koło muzeum był ogród z mnóstwem alejek, drzew, kwiatów (niektóre już kwitły!), rzeczek, stawów z rybami, których jedna sztuka kosztuje tu do 30.000 zł, i skałek. Pogoda była fenomenalna i spacer po ogrodzie był wyjątkowo przyjemny. Kolejny punkt wycieczki to 500-letni zamek Nagoya – największy w całej Japonii. Z ogromnymi ogrodami i przepięknym pałacem szoguna. Całość została zbombardowana w 1945 i spłonęła, ale prawie wszystko zostało odrestaurowane – zachowały się bardzo dokładne plany i zdjęcia sprzed wojny i można było odtworzyć wszystko, włącznie z malowidłami na ścianach. Pałac jest oczywiście zupełnie inny niż te europejskie – drewniany i papierowy, z mnóstwem malowideł na ścianach, mnóstwem pomieszczeń (mieli nawet saunę!). I znów Eryka pokazywała mi detale, które by mi umknęły – a to, że wysokość podłogi i sufitu zależała od rangi mieszkańca – im wyżej, tym lepiej (Japończycy mają to do dziś – mieszkania w wieżowcach rosną cenowo im są położone wyżej, bo mieszkanie nad innymi wiąże się z ogromnym prestiżem), a to obraz na ścianie opisała jako hołd dla małżonki władcy, bo pokazywał scenki z jej rodzinnych stron, a to miejsce, gdzie do pałacu wjeżdżało się konno. Zwiedzanie z tubylcem to jednak zupełnie inna bajka 😆. Aha, w środku oczywiście bez butów, ale były na nie szafki i dawali kapcie.

Po wszystkim pojechaliśmy jeszcze na zachód słońca do nowoczesnego śródmieścia, gdzie mieszkańcy spędzali niedzielę spacerując, jeżdżąc na łyżwach, łażąc po sklepach z ciuchami najlepszych marek i słuchając ulicznych muzyków. Wjechaliśmy na taras widokowy starej wieży telewizyjnej i już była pora wracać na kolację. Dziś znów nowy dla mnie japoński wynalazek – natto – sfermentowane fasolki – pachnące drożdżami, ciągnące się jak gluty, na pierwszy rzut oka bardzo odrzucające – ale podobno niesamowicie zdrowe i wcinane w Japonii namiętnie głównie na śniadania.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments