Kraj nr 43

Czyli dzień, gdy porzucam względnie cywilizowane rejony Malezji i jadę do jeszcze bardziej egzotycznego kraju, jakim jest Indonezja. Poradniki w necie dość jednoznacznie opisują ten kraj jako dziki i będący sporym wyzwaniem dla podróżujących na własną rękę, więc moje oczekiwania i obawy też są spore 😝.

Najpierw jednak trzeba się było dostać na lotnisko – miałem tam ładne kilkadziesiąt kilometrów, więc pobudka i wyruszenie jeszcze przed świtem. Potem jazda metrem aż na koniec linii i przesiadka w pociąg podmiejski. Przy przesiadce ruszyłem na dworcu za tłumem lokalsów, ale jeden z nich zaczepił mnie pytaniem, czy ja aby nie na lotnisko – i pokazał właściwą, ukrytą za jakimś rusztowaniem trasę. Na peronie stanąłem czekając na pociąg i inny Malezyjczyk zapytał mnie, czy ja aby nie na lotnisko, bo to z innego peronu. Dwa razy mi dziś bez proszenia pomogli – moje ogólne wrażenie z Malezji jest więc bardzo pozytywne, jeśli chodzi o ludzi – pomocni, bezinteresowni, sympatyczni. Póki co – i Filipińczycy i Tajowie i oni zrobili na mnie dobre wrażenia – Indonezyjczycy mają wysoko postawioną poprzeczkę 😝. Choć w sumie nie ma chyba nawet czegoś takiego jak czysty Indonezyjczyk – to zrzeszenie kilkudziesięciu (jeśli nie więcej) plemion, grup etnicznych i ras. Moją przygodę zaczynam od Sumatry – szóstej największej wyspy świata (ponad dwa razy większa niż Wielka Brytania), do przejechania mam jej 1800 km z północy na południe (wyjdzie więcej, bo startuję bliżej środka). I już tylko na tej wyspie ludność posługuje się 52 różnymi językami.

Kraj nr 43 – Indonezja

Lot z Kuala Lumpur do Medan trwał ledwie 45 minut, a przez zmianę czasu wylądowałem 15 minut wcześniej niż wystartowałem. Lot był kiepski, bo lecieliśmy cały czas w chmurach (a te były zaskakująco rozbudowane w pionie – miały kilka kilometrów wysokości) i telepało. Na miejscu czekało mnie trochę niespodzianek. Czytałem, że wizę jako Polak mogę wyrobić w momencie przylotu – i faktycznie, jest to prosta akcja, która polega na zapłaceniu w okienku pół miliona lokalnej waluty – rupii (przelicznik jest 10.000 rupii to 2,50 zł). Założyłem, że wypłacę sobie forsę z bankomatu, który przy takim okienku zapewne będą mieli. A tu lipa. Bankomat dopiero po drugiej stronie odprawy. Jeszcze w KL, tuż przed odlotem zmieniłem resztki malezyjskiej kasy (raggity) na rupie, miałem ich więc 200 tysięcy. Zrobiło się niewesoło, ale przypomniałem sobie o skitranych w czeluściach plecaka 20 euro na czarną godzinę. Gość zgodził się mi wymienić po takim kursie, żeby mi w sam raz wystarczyło. Zgarnął też 200 tysięcy, ale wizę dał. Nauczka z tego taka, żeby nie zakładać, że jeśli coś jest logiczne, to zostanie to tu zastosowane, spodziewać się najgorszego 😝. Drugi przypał pojawił się w okienku celników – pani zażyczyła sobie, żebym zaprezentował jej bilet powrotny z Indonezji… którego oczywiście nie miałem. Wyczaiłem wcześniej, że najtańszy bilet, który mógłbym kupić, a potem wyrzucić, kosztowałby jakieś 25 euro i miałem go już na apce kiwi wybranego. Gdyby nie udało mi się przed celnikiem wyłgać, to wtedy bym go kupował. Na szczęście mój urok osobisty (tudzież zrobiło jej się mnie żal, ale trzymajmy się jednak wersji o uroku) zadziałał i moja opowieść o tym, że planuję opuścić Indonezję drogą morską, więc biletu lotniczego dlatego nie mam, zadziałała. Pomógł być może fakt, że rzucałem prawdziwymi nazwami portów i przewoźników – byłem przygotowany 🤪. A tak naprawdę, to nie mam pojęcia gdzie i kiedy stąd wyjadę – mogę zostać maksymalnie do 26 kwietnia.

Odkrycie #235 – #236

Potem już było łatwo – dostałem w kolejce do komputera, na którym wypełniało się deklarację celną (straszyli, że mocno czepiają się dużych zapasów leków, a mam tabletek na jakieś pół roku), skanowanie plecaka po raz kolejny, wypłata kasiory z bankomatu (wziąłem 2 miliony – znów jestem milionerem!), zakup biletu na pociąg do miasta (ponad godzina czekania) i już jechałem do Medan. Taka tam mieścinka na 2,5 mln mieszkańców 🤪. Pociąg całkiem nowoczesny, ale co z tego, gdy zepsute bramki na peron (wszystkie trzy) i szło to strasznie opornie, gdy ochroniarz co kilka osób musiał restartować system (co trwało dobrą minutę za każdym razem). Jeszcze bardziej rozczulił mnie fakt, że na stacji docelowej zepsute były i zwykłe schody i schody ruchome i ta setka osób z pociągu usiłowała opuścić stację w jedyny dostępny sposób – windą. Nie muszę mówić, że trwało to jeszcze dłużej, zwłaszcza że ochrona pilnowała, żeby z zepsutych schodów nie skorzystać 🤪. Podczas jazdy na dodatek rozpadało się – i lało tak, że po szybach nie ciekły strużki, tylko rzeka na całej długości szyby, widoczność spadła do kilkunastu metrów, tak gęsty i mocny był to deszcz. I tu będzie tak podobno padać codziennie, tyle że nie cały czas, krótko, ale intensywnie. I tak dobrze, że zdążyliśmy wylądować zanim to się zaczęło, tyle wody oznaczałoby okrutne turbulencje albo i odwołanie lądowania. Hostel wybrałem ze średniej półki – były i takie trzy razy tańsze, ale opinie na bookingu były przerażające – zdaje się, że lubią tu oszukiwać, a nie lubią sprzątać. Zamiast za 7 zł śpię więc za 25 – i jest naprawdę super. Znów mam kapsułę – ale z telewizorem, sejfem i gaśnicą w środku 🤪. Już testowałem, bo zaraz po dojechaniu padłem spać i wyszedłem tylko na moment coś zjeść – ze zdjęciami więc dziś biednie.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments