Jak pech, to pech

Trochę mnie ta podróż do tej pory rozpieszczała, niemal wszystko się udawało jak należy, nie było większych problemów z transportem, zdrowiem itd. Nie narzekałem, ale widać wymsknął mi jakiś delikatny jęk rozczarowania brakiem atrakcji, bo niebiosa zareagowały błyskawicznie. I dziś atrakcji dostarczyły 😅. W planie był dziś tylko o powrót do Kuala Lumpur i odpoczynek przed jutrzejszym lotem – dzień zapowiadał się więc nudno (może stąd jęki mi się wzięły). Już sekundę po pobudce wiedziałem, że to nie będzie dobry dzień – bolało oko. Ale jakoś inaczej niż zwykle – rzut okiem w lustro (miałem w swojej kapsule) i faktycznie – jęczmień na wewnętrznej stronie powieki, drapiący w oko. Ponieważ najwyraźniej na mało miałem dotąd problemów z oczami 😅😀. Choć uczciwie trzeba przyznać, że sytuacja się bardzo poprawiła, ostatni atak trzydniowej ślepoty miałem jakoś we wrześniu, od tamtej pory może ze dwa razy przychodziła większa mgła na jedno oko – czyli tyle, co nic. Ustawiłem się w kolejce do kibelka (jedno pomieszczenie na ponad 20 osób, mocno słabo) i czekałem. W środku było słychać lanie wody (to samo pomieszczenie co kibelek jest prysznic) i śpiew. Czekałem i czekałem, a typ się pluskał. Przez 30 minut. To już serio trzeba być złośliwym psychopatą, albo totalnym bezmyślnym debilem, żeby poranną porą w zapchanym hostelu coś takiego odstawić.

Humor już miałem popsuty, a tu jeszcze trzeba było w okrutnym słońcu przedrzeć się przez miasto te 6 km do dworca. Mogłem śmiało z kibelka nie korzystać jednak, bo wypociłem z siebie kilka litrów płynów ustrojowych 🤪. Dworzec pełny ludzi – chyba cały Johor postanowił dziś wyjechać. Autobusy do KL miałem co pół godziny, po pięć naraz z różnych przewoźników. Odstałem najpierw pół godziny w kolejce, potem ciężko padłem w poczekalni. Kilkanaście różnych autobusów odjeżdżało jednocześnie, całość obsługiwała jedna wydzierająca się baba, która sądząc po minie i tonie miała jeszcze gorszy dzień ode mnie. I to od kilku lat, codziennie. Nic z jej krzyków nie rozumiałem, co minutę więc ją dodatkowo wkurzałem, podchodząc i pytając (poprzez pokazanie biletu), czy to mój autobus. Wszyscy wychodzili tymi samymi drzwiami i szli dopiero na właściwą zatoczkę – i całość tych setek ludzi musiała pokonać tą babkę. Zdecydowanie miałem dotąd za łatwo z transportem – tu w końcu doczekałem się jakiegoś logistycznego wyzwania 🤪.

Po 45 minutach po planowanej godzinie odjazdu przyszła jakaś inna kobietka i zaczęła coś krzyczeć. Przy naprawdę sporej dozie dobrej woli i wyobraźni, można tam było wyłowić między słowami moje nazwisko. Zgadzały się jakieś dwie literki, ale zaintrygowało mnie inne powtarzane słowo „rock” – i okazało się, że zgadłem – to była malajska wersja mojego drugiego imienia „Roch” 🤪. Babka zgarnęła mnie ze sobą z powrotem do kasy – i na migi wytłumaczyła, że mój autobus jest odwołany – ale wymieniła mi bilet na kolejny. I niemal trzymając za rączkę odprowadziła do właściwego, gdzie przekazała mnie kierowcy, który zaprowadził mnie do mojego siedzenia. W sumie i tak miło, że ktoś się o mnie zatroszczył, mogli sprawę olać i zostawić mnie tam na kilka godzin, żebym sobie sam radził. W sumie, gdyby w Polsce Malezyjczykowi odwołali na dużym dworcu autobus, to by tam umarł, a nie otrzymał bez interweniowania pomoc od obsługi dworca 🤪.

Sama podróż minęła bez żadnych problemów – pięć godzin wpatrywania się w zieleń podziałało na mnie kojąco i nawet jakby jęczmień mi przygasł – może obejdzie się bez typowych 10 dni z syfem na oku i zaleczy się szybciej? Wróciłem do „mojego” hostelu w KL, gdzie gospodarz przywitał mnie słowami „no i jak tam podróż do Singapuru?”. Nie chciał też zastawu za kartę do windy i dał mi lepszy pokój niż zapłaciłem. Wszystko dlatego, że mu obiecałem, że wrócę i słowa dotrzymałem. I tak dziwne, że pamiętał 🤪. Poszedłem też do pobliskiej knajpki, gdzie jadłem już wcześniej dwa razy i właściciel też na mój widok zagaił „hello boss, myślałem, że już cię nigdy nie zobaczę”. Miło. I trochę abstrakcyjnie, że gdzieś na końcu świata spotykam osoby, które mnie pamiętają i cieszą się na mój widok (nawet jeśli nie widziały mnie tylko przez kilka dni). Przede mną krótka noc, bo z samego rana muszę kierować się na lotnisko – trasa tam zajmie ze dwie godziny przy dobrych wiatrach. Gorzej, że moje miasto docelowe (lecę na północny zachód, do kraju, w którym mnie jeszcze nie było) ma w prognozach pogody burze z piorunami przez najbliższe dwa tygodnie. Nie dość, że lądowanie w burzę jest słabe, to i zwiedzanie będzie utrudnione. No cóż, jak pech, to pech.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments