Kraj nr 42

Wspominałem wczoraj, że plan na dziś zakładał próbę zwiedzenia Singapuru. Nie byłem pewien, czy mi się to uda, bo informacji na temat biurokratycznego zaplecza takiej wyprawy nie udało mi się w necie znaleźć – Malezja zmieniła kilka tygodni temu zasady przekraczania granicy i zamieszanie nadal trwa. W skrócie – żeby wjechać do Malezji, należy wypełnić przez internet formularz wjazdu – ale czy potrzebowałem robić to drugi raz, jeśli opuszczałem kraj tylko na kilka godzin? Co stałoby się z poprzednim zgłoszeniem sprzed kilku dni? Czy mogłem wypełnić ten nowy formularz jeszcze będąc w Malezji, czy dopiero po dotarciu do Singapuru? I co, jeśli będę miał tam jakieś problemy z netem? Utknę po złej stronie granicy, podczas gdy mój plecak z zawartością będzie w Malezji? Takie pytania krążyły po mojej głowie i takie pytania zadałem trzem różnym malezyjskim celnikom dziś na przejściu granicznym. Uzyskałem od nich trzy odpowiedzi na pytanie, czy potrzebuję nowego dokumentu – „tak”, „nie”, „nie wiem”. Uzbrojony w tę wiedzę (i wbrew pozorom uspokojony, skoro oni nie wiedzą, to nikt nie wie, najwyżej będę próbował wracać do skutku, aż spotkam tego, który mówił „nie”😉 zdecydowałem, że Malezję dziś opuszczam.

Kraj nr 42 – Singapur

Samo przekraczanie granicy było nieco skomplikowane logistycznie. Singapur leży na wyspie, do której prowadzi kilka mostów. Kontrola graniczna malezyjska jest na stałym lądzie, potem dłuuuugo idzie się terminalem jak na lotnisku, skanują bagaże, stemplują paszport i wsiada się w autobus, który przez most przewozi. Po drugiej stronie terminal singapurski – i znów celnicy itd. Stojąc w długiej kolejce (ruch jest tu szalony, tysiące ludzi jedzie codziennie do pracy na wyspę), nudziłem się, więc kiedy kątem oka zauważyłem, że terminal oferuje darmowe wifi, odpaliłem je. Net od razu połączył się ze stroną imigracyjną Singapur – i to był cud, bo okazało się, że też chcą od przyjezdnych wypełnionego dokumentu – ups, nie mam pojęcia jak to przeoczyłem. Szybko wypełniłem i wysłałem – i miałem nadzieję, że nie czeka się na wynik kilku godzin (jak w Kanadzie albo USA, nawet do kilku dni). Kiedy jednak skaner odrzucił dwa razy mój paszport, zostałem odprowadzony do specjalnego okienka. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem celnikowi, że podanie złożyłem dziś (nie sprecyzowałem, że tak dokładnie to dziś jakieś 40 sekund temu), zrobili mi zdjęcia, pobrali odciski palców i… wpuścili 🤪.

Kraj nr 42 w tej podróży został tym samym zdobyty, byłem legalnie w Singapurze. Autobus podwiózł z punktu granicznego do najbliższego przystanku metro i zaczęło się zwiedzanie. Singapur to nowe państwo, powstało w 1965, dość nietypowo, bo zostało wykopane z Malezji – chyba pierwszy raz słyszę, żeby jakiś kraj sam z siebie rezygnował z części obszaru. Tyle, że te 60 lat temu to była biedna wyspa i zamieszkana niemal w całości przez Chińczyków – Malezja nie chciała problemów etnicznych. Chińczycy okazali się jednak obrotni, wzięli się do roboty i dziś Singapur jest w czołówce najbogatszych państw świata, ich paszport jest najsilniejszy ze wszystkich (przeskoczyli rok temu Japonię). Singapur słynie z drakońskich kar za drobne wykroczenia i ścisłego ich egzekwowania. Wszędzie wiszą tablice z zakazami, upomnieniami i nakazami. Wyrzucenie papierka na ulicę? Kara 3.000 zł, zostawienie kupy psa? Kara 3.000 zł. Kary za żucie gumy, przechodzenie na czerwonym świetle, nie po pasach, za zbyt szybką jazdę rowerem po ścieżce rowerowej i tego typu. Obywatele są zachęcani do podpierdzielania się nawzajem 🤪. Ale – to działa. Jest czysto, schludnie, panuje porządek, mimo faktu, że kraj ma na tej małej wysepce upchanych 6 mln mieszkańców. I ku memu zdziwieniu – jest też zielono. Bardzo dużo roślinności, parki, całe lasy, sporo akcentów wodnych. Nie ma poczucia bycia w betonowej pułapce. Cwaniaki robią to, co Holendrzy – wydzierają ląd pod zabudowę morzu – powiększyli już swój kraj o ponad 25% w ten sposób.

Singapur mi się spodobał, mimo że widziałem go dość pobieżnie – raptem kilkanaście kilometrów piechotą i jakieś 1,5 godziny pociągiem (jedzie dookoła wyspy, poza ścisłym centrum, gdzie zjeżdża pod ziemię, reszta jest na torach na wysokich filarach – i da się podziwiać okolice przez ogromne okna). Nadal większość mają tu Chińczycy (ale lokalni, tacy, co z dziada pradziada nie byli w „prawdziwych” Chinach), ale mają w konstytucję wpisaną konieczność wspólnoty rasowej. Cztery języki urzędowe – kantoński, malajski, tamilski i angielski (żeby te trzy największe nacje między sobą się miały jak dogadać), wszelkie napisy prawie zawsze w tych czterech językach (dwa z nich to robaczki zamiast liter 😅), wszystkie budowane osiedla mają obowiązek iluś tam procentowego udziału Malajów i Hindusów (coby nie robiły się getta) – i to chyba im działa, widziałem sporo mieszanych par (chłopak Chińczyk pod rękę z Hinduską).

Do Malezji próbowałem wracać późnym popołudniem – jak się okazało z tysiącami Malajów, którzy po pracy wracali do domu w swoim kraju. Na szczęście autobus miał własny pas i minąłem ten długi na kilka kilometrów korek aut i motorów bokiem. Przez terminal szło się jak w procesji, tylu nas tam było. Na mój poprzedni wjazd do Malezji, z Tajlandii, miałem cały terminal tylko dla siebie 😅. Nikt nie bawił się w skanowanie bagaży tym razem, zapewne trwałoby do późnej nocy, na szczęście też dla nie-Malezyjczyków było osobne (i puste) okienko celnika (tubylcy skanowali paszporty w automatach i szło im to tam sprawnie). Nadszedł moment prawdy – wpuszczą mnie z powrotem bez odprawy online, czy nie… Wpuścili! Dostałem nawet nową pieczątkę wjazdową na kolejne 90 dni (mam już dwie!), ale też mi się zmarnuje, bo opuszczam Malezję (na dłużej albo i na zawsze, nie wiem czy na Borneo zajrzę, albo czy będę miał dokądś przesiadkę w Kuala Lumpur) już za dwa dni. Ale o tym już w następnym odcinku.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments