Dożyłem, po przepracowaniu pod rząd 51 dni w końcu mam dziś w pełni wolny dzień. Bardzo dziwne uczucie, obudziłem się bez budzika i tak na czas, żeby zdążyć do pracy, ale nie miałem motywacji żeby wyjść z łóżka. Próbowałem znaleźć nowy cel życia, ale szło mi to ciężko 😀. Przypomniałem sobie w końcu o innych obowiązkach – próbowałem się umówić do dentysty (plomba wytrzymała dwa dni i znów świecę dziurą w jedynce – w sumie bardziej to wygląda nie jak dziura, a jakbym miał resztki jakiegoś żarcia na zębie – co chyba jest jeszcze gorsze ;D), ale najbliższy wolny termin dopiero za tydzień (wziąłem i tak). Próbowałem zarejestrować się na wizytę z podaniem o nowy paszport – ale najbliższy wolny termin dopiero za trzy tygodnie – nie wziąłem, nie wiem jak i czy będę pracował we wrześniu – jeszcze z tym muszę więc poczekać. W końcu stwierdziłem, że trzeba się wybrać na wycieczkę. Pogoda co prawda nie zachęcała – bardzo pochmurno, chmury na dodatek deszczowe, temperatura tylko kilkanaście stopni. Ale zawziąłem się i wyruszyłem.

Początek całkiem przyjemny

Tempo narzuciłem sobie całkiem niezłe, wybrałem wariant marszu w sandałach – i w sumie był to dobry pomysł – noga oddychała, bąble mi się nie porobiły, choć na żwirze (jakieś 10km) szło się nieco boleśnie. Temperatura też w sumie okazałą się spoko – nie przegrzałem się, wiaterek przyjemnie mnie orzeźwiał, kurtkę musiałem dodatkowo (bo w bluzie trzeba było iść cały czas) nakładać może tylko 3 razy – gdy się w końcu rozpadywało. Porządnie popadało tylko raz, ale krótko – akurat jak byłem nad jeziorem, bez żadnej osłony, ostatnie 2 godziny za to mżyło – deszcze nie było widać, ale włosy były mokre – typowa irlandzka pogoda.

Nadal spoko

W sumie przelazłem ciut ponad 30 km – i nogi porządnie zaczęły dawać o sobie znać tak koło 25 km. Przez jakieś 10 km szedłem fajną trasą, nie widziałem na niej ani jednego człowieka ni auta, tylko zwierzaki – sarnę, mnóstwo ptaków, 3 węże czillujące na pniu – na mój widok zeskoczyły z niego – i tak, to był skok z prawie metrowej wysokości – skubańce nie mają nóg, a były tak szybki i zwinne, że gdyby chciały mnie upolować, to nie miałbym szans, huh. Ostatnie 10 km były po asfalcie i to mokrym, Najgorszy rodzaj nawierzchni dla piechura – zwłaszcza na koniec marszu. Dobrze, że nie było gorąco, bo pewnie by doszła do kompletu uczuleniowa asfaltówka, a tak dzięki deszczykowi udało się tego uniknąć. 30 km to mój absolutny dzienny rekord przejścia w tym roku – jestem z siebie dumny, zwłaszcza że już jakieś 2 tygodnie prawie się nie ruszałem. Dobrze to wróży na przyszłość, choć jutro już mnie na spacer nie namówicie 😀.

Jestem z siebie dumny.
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments