Oko kontratakuje

Jakie są największe zagrożenia podczas podróży dookoła świata? Wirus, który rozpętał epidemię i karuzelę strachu? Brak kasy, a co za tym idzie głód i niewygoda? Mordercy, złodzieje, oszuści, gwałciciele i fanatycy religijni? Pogoda – ulewy, powodzie, trzęsienia ziemi, tsunami, huragany? Dzikie zwierzęta, w tym te najbardziej pospolite – stada dzikich psów? Robactwa, pająki, skorpiony, czy inne stworzonka na tyle małe, ale na tyle wredne żeby zrobić krzywdę? Rozwolnienia, malarie, tyfusy i inne cholery? Otóż nie, największym zagrożeniem dla mnie jestem… ja sam. Kiedy w połowie listopada wsadziłem sobie palca w oko – zabolało. Jak mogliście przeczytać, okrutnie się przez to przemęczyłem, ale miałem nadzieję, że to już koniec. Myliłem się…

Oczko mu się odlepiło. Temu misiu.

Po jakichś trzech tygodniach względnego spokoju (aczkolwiek co kilka nocy budził mnie ból – tyle że lekarka uprzedzała, że tak może być, więc nie panikowałem), w zeszłą środę obudziłem się ponownie niezdolny do funkcjonowania. Godzinę zajęło mi przyzwyczajanie oka do światła, mimo że uszkodzone jest tylko lewe, to prawe się z nim solidaryzuje – razem z lewym płacze, zamyka się i dostaje światłowstrętu. Był to jednak dzień, gdy musiałem iść do pracy – pierwszy raz w nowym roku i ostatni dzień, gdy mogłem załatwić sprawy inwentaryzacyjno – finansowe. Doczłapałem i przez trzy godziny niemal na czuja, płacząc i ścierając z oczu kolejne fale łez załatwiłem wszystko. I w południe punkt zamknąłem. Pechowo okazało się, że goleniowska przychodnia okulistyczna w środy uznała, że nikt chorować nie będzie i nie przyjmowała pacjentów. Najbliższy szpital okulistyczny był w Szczecinie, a ja nie byłem w stanie przeżyć jazdy pociągiem przez taki kawał. Któryś z klientów miał za to info, że u jednego z optyków przyjeżdża czasem okulista ze Szczecina na badania wzroku. Zadzwoniłem tam – i faktycznie, miał być tego dnia, ale miał grafik pełen i nie chcieli mnie przyjąć. Ból jednakże skłonił mnie do działań, o które sam siebie nie podejrzewałem.

Wparowałem do tegoż okulisty, olałem recepcję, olałem czekającą kolejkę i wpakowałem do gabinetu. Nie dając lekarzowi dojść do słowa przedstawiłem swoją sprawę. Zgodził się mnie przyjąć, zadając na wstępie najważniejsze pytanie, czy mam ze sobą portfel 😀. Chwilę potem (i to dosłownie chwilę, dobadał tylko tego jednego pacjenta, przy którym mu przerwałem), ignorując złe spojrzenia czekających umówionych pacjentów znów wchodziłem do gabinetu. Dostałem genialne znieczulenie w postaci kropelki w oko, po której po sekundzie ból całkiem ustał i mogłem nie tylko nie chować twarzy przez światłem, ale dałem sobie świecić laserem po oczach. Zachwycony zapytałem, jak długo to potrzyma, ale niestety okazało się działać tylko przez 5 minut. Szkoda. W każdym razie – diagnoza nie była zbyt dobra. W zasadzie była bardzo zła. Doktor powiedział kilka przykrych słów pod adresem mojej poprzedniej okulistki – rana nie została zaleczona, za wcześnie i bez kontroli pozwoliła mi odstawić leki i wrócić do pracy. Diagnoza: rozległa erozja rogówki. Rana czyli. Podobno nie głęboka, ale za to bardzo długa. Dość konkretnie machnąłem się paznokciem po oku. Doktor przypisał mi krople i maść, zgarnął 150 zł i życzył wytrwałości.

Diagnoza: będzie bolało.

I wytrwałość bardzo była potrzebna. Przez kolejne 3-4 doby mordowałem się tak samo jak poprzednim razem. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że tym razem krople bolały. Przez pierwsze dwa dni byłem ślepy jak nietoperz. W dzień znaczy prawe niby zdrowe oko widziało jeszcze kontury, ale wieczorami i nocami łapało totalny światłowstręt, nie dawałem rady patrzeć nawet w ekran telefonu, światełko na bojlerze dobijało, a migające za oknem światełka na choince ogrodowej sąsiadów doprowadzały do szału. Spać się oczywiście nie dało, bo o ile zamknąć oko się udawało, ale tylko w jednej pozycji, to zmiana ułożenia głowy na poduszce, albo ruch gałką oczną oznaczało piorun bólu i wybudzenie. Do tego doszła gorączka i majaki. Słowem – powtórka z rozrywki z grudnia. Przy okazji – jak myślicie, co było dla mnie jako nowicjusza wśród osób (na szczęście chwilowo) niewidzących najtrudniejsze? Podcieranie – bo skąd wiedzieć, czy już, czy trzeba sięgać po następny zestaw papieru??? Wszystko też starałem się celebrować – zwykle się spieszę, z myciem zębów, jedzeniem itd. Tym razem i tak nie miałem nic do roboty, więc rozciągałem w czasie wszystkie najprostsze czynności – straszna tortura i nuda. Trochę pomogła siostra cioteczna, która po paru dniach podzieliła się kodem na storytel i od tamtej pory mam się czym zająć, słuchając audiobooków (na pierwszy ogień poszło Oko Świata z cyklu Koło Czasu).

Poprzednim razem wzrok mi wrócił po 3 dobach. Tym razem trwało to prawie 4. Pierwsze trzy doby wytrzymałem cierpiąc z godnością, ale kiedy minęły te 3 dni i 3 noce i nic się nie zmieniało, trochę mnie to podłamało. Było trochę rozczulania się nad sobą, trochę łez rozpaczy i bezsilności, trochę okrzyków protestu. Ale kiedy po 4 nocy obudziłem się tylko raz krzycząc z bólu, a dziś wręcz przesypiając całą noc jednym ciurkiem – uznałem, że w końcu odbiłem się od dna. Ale o tym i o problemach z pracą, L4 i innych duperelach – już następnym razem.

I już wiem, czemu te krople tak piekły – to nie do oczu, to do dupy!!!!
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments