Buszujący w buszu

Trzeci dzień w Australii i niemal 40 km w nogach, co w sumie daje setkę kilometrów pieszo na tym nowym kontynencie – w tym tempie w półtora miesiąca dotarłbym na zachodnie wybrzeże 😝.

Klimaty Australii – ja jestem obecnie w Południowej Kalifornii

Jak widać na powyższej mapce, nie cała Australia to zabójcza pustynia, sporo jej części (głównie nadmorskich) zdecydowanie nadaje się do życia. Tam, gdzie teraz jestem, czyli na zachodnim wybrzeżu, jest to wręcz bardzo przyjemne. Przy okazji dzisiejszej wyprawy do kolejnego miejsca z mojej listy odkryć UWO postanowiłem więc spełnić kolejne podróżnicze marzenie i przejść kawałek „dzikiej” Australii. Na pustyni albo na krokodylich bagnach bym się nie odważył, ale tu było to jak najbardziej wykonalne. Twórcy UWO wrzucili do gry na zachodnim wybrzeżu jeden port – Pinjarra – dziś niewielka mieścinka 80 km na południe od Perth. Wyjścia nie mieli, bo gra toczy się w czasach sprzed kolonizacji Australii i musieli wybrać coś o aborygeńskich korzeniach. Dla mnie oznaczało to konieczność dojechania do końca linii kolejowej i przesiadkę w jeden z dwóch autobusów, które jeżdżą dwa na dobę. Ale tego mi było trzeba – jakiegoś odległego miejsca, gdzie cywilizacja niemal nie dociera. I wyznaczyłem sobie na mapie powrót – 30 km, z czego 15 km odcinek bez żadnych zabudowań – przez busz, pastwiska i takie tam.

Odkrycie #249

Już start mnie prawie pokonał, bo Pinjarra położona była nad rzeczką, przez który przewieszony był most wiszący, najdłuższy, jakim kiedykolwiek szedłem. Draństwo się mocno kołysało, ale tym razem się nie poddałem i walcząc o życie przedarłem się na drugą stronę (dużo krótszy most tego typu pokonał mnie w Gruzji na Kaukazie, ale tamten wyglądał jakby się miał rozpaść, australijski budził wyglądem zaufanie). Potem poszło już z górki 😝. Trasa była długa i mimo początkowych chmurek, słońce szybko dało o sobie znać. Widoki koiły mą duszę – niemal bezkresne połacie buszu, pastwisk, gdzieś tam na horyzoncie pasmo zalesionych wzgórz. Sporo pasących się krów, które jeżdżące auta ignorowały, ale do spacerującego człowieka nie były przyzwyczajone (widać nikt nie jest tak głupi, by tam przede mną za ich życia chodzić na piechotę 😝) i uciekały spłoszone jak sarenki. Dopiero gdy zacząłem śpiewać, przekonały się do mnie – i tak, dlatego że mój śpiew brzmi jak ich muczenie, zdaję sobie z tego sprawę 😝. Były też owce i duże ilości koni. Pastwiska tu są ogromne – ciągną się kilometrami, zwierzęta nie są przywiązywane – żyją sobie w takim niemal pół-dzikim stanie do momentu, gdy są odławiane – stąd nie są jak nasze polskie krasule przyzwyczajone do ludzi.

Po drodze widziałem też dwa żywe kangury, siedem rozjechanych, cztery dokładnie odgryzione szkielety i trzy razy czułem padlinę, ale nie szukałem kolejnych zwłok – szalone torbacze faktycznie giną tu na drogach na potęgę. Spotkałem też pierwszego węża – leżał sobie grzecznie w słonku, więc odpaliłem nagrywanie filmu w telefonie i ze słowami „ciekawe jak blisko uda mi się podejść, zanim mnie zaatakuje” zacząłem się do niego zbliżać. Nie no, żartuję – pyknąłem jedno niewyraźne zdjęcie i uciekłem na drugą stronę, a przez kolejną godzinę zatrzymywałem się przed każdym patykiem i bacznie go obserwowałem 😝. Aż tak szalony jeszcze nie jestem. Pogryzły mnie za to w stopę wielgachne czarne mrówy – dość boleśnie, dwa razy, ale widać nie jadowite, bo dotąd nie spuchłem, stopy nie odpadły, no i nadal żyję – czyli były to takie przyjacielskie pogryzienia, gdyż uznały, że jestem na poboczu, czyli muszę być rozjechanym kangurem i jad i trucizna nie są już na mnie potrzebne. Od jutra zmieniam obuwie na kryte – większość tubylców chodzi w ciężkich traperach i teraz już wiem dlaczego 😝. A i tak najgorszym draństwem okazały się muszki – bardzo upierdliwe, nie dające się odgonić, za wszelką cenę usiłujące wejść mi do oka, nosa, ucha i ust. Jednocześnie atakuje takich kilkanaście, więc idzie się cały czas tłukąc się po twarzy, a małe gnoje nic sobie z tego nie robią, a trzymają się nawet do kilku kilometrów. Coś niesamowicie wkurzającego, gdybym tak miał codziennie, to bym oszalał – dlatego nikt o zdrowych zmysłach nie wędruje tu pieszo, a jak już coś musi poza cywilizacją załatwiać, nosi na twarzy siatkę, jak pszczelarz. Moja potrzeba przewędrowania Australii została więc dziś mocno zachwiana, ale radocha ze spacerku i tak była spora!

Wieczorem drugi raz z rzędu mogłem obserwować piękne rozgwieżdżone niebo, a na kolacjo-obiad w lokalnym barze zamówiłem rekina z frytkami. Rekin to tu zwyczajne rybne danie, nie budzi emocji, cenowo w środku stawki (spora porcja rekinich fish & chips kosztowała 11 dolców, czyli 28 zł, taniej niż tutejszy kebab), ale dla mnie był to ekscytujący pierwszy raz. Smakował spoko, jak każda inna usmażona ryba.

Jutro wskakuję najpierw w pociąg, a potem autobus i jadę przez 12 godzin na południe kontynentu – nie wiem, czy wieczorem będę miał internet, więc być może wpis ukaże się z opóźnieniem. Albo wcale 😝.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Magda

 Zdj. 8 – Orzechy eukaliptusa, czyli drzewa gumowego.

Zd.13 – Cucurbitaceae – warzywa z dyniowatych

Zdj. 22 – Bugenwilla

Zdj. 23 – To nie jaszczurka, a “były” krokodyl australijski, żyjący głównie na bagnach. Jego ciało osiąga długość 3 m.