Pożegnanie z Andaluzją

 

Czas na kolację ze wspólnego gara

Wczoraj była niedziela, więc wszystkie wioskowe sklepy były zamknięte i nastawiałem się psychicznie na wizytę w restauracji – ale i tak miała wydawać jedzonko dopiero od godz. 21. Zapowiadał się długi post (choć po barszczu i pierożkach mógłbym iść spać bez burczącego brzucha), ale czary Camino znów zadziałały. Spaliśmy w malutkim schronisku, było nas w sumie 7 osób. I zjedliśmy wspólną kolację, każdy dorzucił to, co miał do wspólnego gara. Ekipa polsko – australijsko – irlandzko – francusko – brazylijsko – niemiecka. Wyszło nadspodziewanie smacznie, ale ostro (było sporo chili na zbyciu), choć jako przyprawy wyrywane były nawet znalezione dekoracyjnie stojące na stole gałązki rozmarynu.

Mało syfu, czyli słaba miejscówka

Ja zostałem wysłany z misją zdobycia wina i nauczyłem się sekretnego hasła do podania barmanowi w knajpie, która nie ma koncesji na sprzedaż na wynos – vino para llevar. Ocenił mnie wzrokiem, że nie jestem prowokatorem ze skarbówki i przelał mi litr wina do butelki po coli. Przy okazji – za dawnych czasów, jeszcze tak 20 lat temu, bary w Hiszpanii były totalnie zasyfione. Pety, opakowania, wszystko rzucało się na ziemię. Obsługa tego nie sprzątała, bo po ilości śmieci oceniało się popularność miejsca – im więcej, tym lepiej. Jeśli syfu było po kolana – można było mieć pewność, że mają dobry alkohol i żarcie. Zwyczaj ten wymarł, ale w zapomnianych wioskach wciąż trwa – tak było i w barze, w którym kupowałem pod ladą.

Całe szczęście psy uwielbiam

Dzień 8

El Real De La Jara – Monasterio
22 km, prawie 7 godzin

Konik miał na mnie wywalone, żarł trawę jakby jej nigdy wcześniej nie widział

Dziś miało padać i rano faktycznie chmury straszyły, ale szczęśliwie prognoza nie sprawdziła się, było zimniej, ale bez tragedii, czasem słonko zmuszało wręcz do zrzucenia kurtki. Nadal przebijałem się przez górki, te zrobiły się większe, szczyty obok miały już ponad tysiąc metrów, ale mnie przegonili tylko na 800. Dzienne podejścia wyniosły 450 m. Tyle że znów złośliwie największą wspinaczkę zostawili mi na sam koniec.

Rzeczka graniczna

Z samego rana przekroczyłem graniczną rzeczkę (mocząc buty, bo znów bród zalany), opuściłem Andaluzję i pod czujnym okiem granicznego zrujnowanego zameczku wkroczyłem do prowincji Extremadura. Gdzieś podczas dnia wpadła mi też pierwsza przemaszerowana setka kilometrów Camino, aczkolwiek w nogach mam już dużo więcej przez popołudniowe wycieczki fakultatywne 😂.

Nadal w górach, słonko przebija się przez chmury

Pierwsza połowa dzisiejszego odcinka była piękna, druga prowadziła wzdłuż drogi, więc automatycznie była dużo brzydsza. Widoki nadal mnie zachwycają, staram się by mi nie spowszedniały, staram się zapamiętywać takie małe scenki i smaczki. A to trzy mijane koniki – dwa dorosłe, jeden cały czarny, drugi cały biały i mały źrebak – zakładam, że ich potomstwo – brązowy. A to zaniedbane gospodarstwo (ogólnie mam wrażenie, że mieszkańcy tu nie dbają o wygląd albo są bardzo pro eko – wszystkie popsute ogrodzenia, ściany itd. są łatane byle czym, sznurkami, kawałkami reklam, patykami, cegłami, wygląda to jak po apokalipsie – ale działa!), w którym gdybym zrobił zdjęcie na jednym kadrze miałbym psy, owce, konia, kota, kury i jaskółki – ale spłoszył mnie ponury gospodarz podejrzliwie na mnie zza płotu patrzący. A to inny farmer wzywający swoje owce takim jakby jodłowaniem. A to stadko kózek stające na tylnych łapkach, by sięgnąć listków na drzewie, a jedna spryciara wskoczyła na ciut pochyły pień i żarła stamtąd. A to inne stado owiec – stare osobniki w jednym miejscu, młode brykające dużo dalej – na mój widok starsza zabeczała i młode w podskokach na pełnym gazie do niej przybiegło. I próbowało dobrać się do mleka, ale dostało po głowie, bo to nie było beczenie na obiad, tylko ostrzegawcze, a młode nie uważało na lekcjach i mu się pomieszało.

JRK na szlaku

A to wielgachny pies, który jednym susem przesadził ogrodzenie z drutem kolczastym, czym mocno mnie wystraszył, ale na szczęście domagał się pieszczot, a nie miał zamiarów morderczych. Ale kleszczy miał całą szyję, więc nie było to miłe głaskanie i tak.

Ruiny minimum 700-letnie

W końcu w Monasterio, które wzrokowo wydawało mi się ogromne, ale jednak ma tylko 4 tys. miesz. dostaliśmy własny pokój, wziąłem gorący prysznic i zamiast zabrać się za odpoczynek, pyknąłem kolejne 11 km po okolicznych wzgórzach, mimo delikatnego deszczyku momentami. Tak sobie myślę, że jednak faktycznie nie jestem do końca normalny, ale nie potrafię się oprzeć, gdy zacznę iść jakąś fajną ścieżka, porywa mnie i każe sprawdzić co jest za następnym zakrętem…

Wczorajszy zachód słońca
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

tylko bez aluzji :P, kurcze ale bym tego konia focił z każdej strony skoro można było do niego podejsc i nie uciekał, fajna tapeta mogła by wyjść