Spanie na dziko

W końcu, po prawie miesiącu taszczenia go na plecach i przeklinania jego ciężaru, namiot poszedł do użytku! A wraz z nim równie długo i bezsensownie taszczona mata – w sumie zestaw na jakieś 4 kg. Przetaszczyłem je przez jakieś 400-500 km i dziś w końcu zaczynają spłacać swój dług.

Ale jeszcze na moment wróćmy do wczoraj – po 2 godzinach gotowania (dla chętnych były instrukcje i nagrywanie na żywo), paella była gotowa. Do stołu zasiadła 20-stka głodomorów, w moim kącie siedziały Francuzka, Australijka, Brytyjczyk i Irańczyk, który znał więcej polskich siatkarzy niż ja (mimo że znałem zero, to i tak dla niego niezły wyczyn). Porcje nakładane były w kolejności zgłoszeń i tak popadło, że wyszło że zapisałem się jako pierwszy 😜. Potem i tak były dokładki i trzeba było nadwyżkę wmuszać (poświęciłem się i dojadłem do końca), więc darmowy obiad uznaję za udany. Potem towarzystwo wyciągnęło mnie na nocne mini-balety (piliśmy coś, co się nazywa Agua de Valencia – dobre, ale Sangria lepsza – a jeszcze jej w tym roku nie piłem, wciąż za zimno, ona najlepiej smakuje podczas ukropów). I byłaby super noc, gdyby około czwartej nie strzeliło mi oko (znaczy już dawno byłem z powrotem i spałem, ale po oku zjadło mi pół nocy).

Jako że bilety pociągowe i autobusowe z Walencji były straszliwie drogie, a mój pobyt przez ostatnie dni w dużych miastach też kosztował, postanowiłem podreperować budżet urządzając dzień niemal bez wydatków. W planach był autostop, ale Walencja ciągnie się kilometrami, a drogi są prawie wszędzie poogradzane, zdecydowałem się więc na wyprawę pieszą. I przelazłem w sumie dziś prawie 40 km – z pełnym obciążeniem. Plecy już mi dają popalić, zobaczymy jak będzie w nocy 😜. Trasa była improwizowana i w przeciwieństwie do Camino, niekoniecznie przyjazna piechurowi. Szedłem i miastem i przedmieściami i zadupiami i plażą i deptakiem plażowym i przez wertepy, wysypisko śmieci, plantację pomarańczy, wał przeciwpowodziowy, kurort z wielgachnymi hotelami i jakieś zawalisko skalne i przez łąki. Po 30 km miałem dość i zacząłem się rozglądać za miejscem do rozbicia namiotu – i nawet znalazłem fajną miejscówkę, ale było za wcześnie – dopiero godz. 16. Podszedłem więc do miasteczka, a tam znalazłem stację kolejową, na której się ciut przemyłem. A potem z nudów zacząłem studiować rozkłady – i znalazłem pociąg, który mógłby mnie zabrać o 50 km dalej za 4 euraki. Deal był zbyt dobry, by z niego zrezygnować i tak wylądowałem w mieście o nazwie Castellon, które zaskoczyło mnie swoją wielkością – spodziewałem się pipidówy, z której wyjdę w 5 minut, a tu wyjście z miasta i szukanie miejsca pod namiot kosztowało mnie kolejne 10 km.

Tak przy okazji to pierwszy raz, gdy będę spał pod namiotem od jakichś 20 lat i pierwszy raz, gdy będę spał w nim sam. Trzymajcie kciuki 😜. Aha – i chyba już płynie we mnie hiszpańska krew, bo mimo że dziś słonko i 20 stopni na plusie, to było za zimno i po 2 godzinach nałożyłem bluzę. A oko przestało doskwierać tak w połowie dnia, więc chociaż taki zysk!

Momentami było pięknie

Więcej obrazków jutro, jak dorwę się do wifi .

Wygląda profesjonalnie

Obiecana garść obrazków

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments