Krowy na szczycie

Ostatni dzień w Szwajcarii, podobnie jak w sumie cały tu tydzień, spędziłem bardzo intensywnie. Zostałem rano brutalnie obudzony, wsadzony w samochód i wywieziony przez Iwonkę dwie godziny drogi na południe od Bazylei. Tam pokazała mi palcem pobliską górę i powiedziała, że jeśli chcę z nią wrócić, to muszę się wspiąć na sam szczyt, a ona z samochodem będzie czekała w wyznaczonym miejscu za 8 godzin, a teraz jedzie załatwiać jakieś służbowe sprawy. Cóż było robić, rozpocząłem wspinaczkę.

Moja relacja z górami to coś na kształt syndromu sztokholmskiego – góry mnie krzywdzą, torturują, powodują ból fizyczny i psychiczny, a ja je i tak po równo kocham i nienawidzę i mimo cierpienia wciąż w nie wracam. Patologia na całego. Dziś też przechodziłem przez wszystkie etapy karuzeli emocji – od początkowego entuzjazmu, po utratę oddechu, zwątpienie, utratę sił, łapanie drugiego wiatru, potem umieranie na ostrym podejściu, załamanie nerwowe na widok ścieżki opadającej w którymś momencie w dół i świadomość, że tyle metrów wspinaczki na darmo i trzeba będzie zaraz od nowa odzyskiwać tracone na schodzenie metry, po egzystencjalne pytania 'po co to wszystko i tak umrzemy’, aż po euforię po osiągnięciu szczytu, zachwyt nad widokami, poczucie bycia niezwyciężonym, aż po ponowne załamanie uświadomieniem sobie, że trzeba przecież jeszcze wrócić. Zdecydowanie normalnie ludzie bez powodu w góry nie chodzą. Choć i tak pocieszam się, że nie byłem największym szaleńcem – mijałem grupkę rowerzystów wnoszących swoje rowery na karkach i to na ścieżkach, którymi ja ledwo dałem radę przejść (opis za moment).

Cała trasa zajęła mi 31 km, w tym 1160 metrów podejść. Większość czasu szedłem sobie sam, dopiero pod samym szczytem, ostatni kilometr, czyli dokąd już się nie dało dojechać autem, spotkałem większe ilości turystów. Na zejściu widziałem tylko wspomnianą grupkę rowerzystów – ponad połowa z nich miała na dodatek powyżej 70 lat – albo może byli młodsi ode mnie, ale ta trasa ich tak postarzyła? Przy wspinaczce towarzyszył mi kołujący nade mną orzeł – poznałem po gwizdaniu żywcem jak z greckiego Assassin’s Creed. Co jakiś czas między drzewami wynurzało się też pobliskie jezioro Neuchatel – coraz niżej i niżej, a wspiąłem się na ponad 1400 metrów. Na szczycie czekała na mnie też łąka, gdzie zgubiłem szlak (ogólnie był bardzo mało zdeptany) i gdyby nie strava, która potwierdziła, że dobrze idę, bo mnóstwo innych osób również szło przede mną (bardzo zacna opcja w tej apce – propsuję!), to mógłbym zwątpić i zawrócić. W końcu droga doprowadziła do ogrodzonej hali z bardzo dużą ilością krówek, ale znak ewidentnie zachęcał do spaceru wśród nich. Pasły się genialnie – z widokiem na góry i jezioro pod spodem. W którymś momencie lepiej się im przyjrzałem i 'huh, jakieś małe te wymiona mają’ 'hmm i tylko jedno wymiono?’, aż po odkrycie prawdy 'oooh, to nie wymiono!’ – tak byłem na łące pełnej byków. W walącej po oczach pomarańczowiastej koszulce. Ale bestie były bardzo wyluzowane i totalnie mnie zlewały, mimo że kilka z nich walczyło albo bawiło się w walkę między sobą. Następne pastwisko było jeszcze lepsze – znak ostrzegał, że krówki mogą bronić cielaków i żeby ich nie zaczepiać – ale się nie dało, bo tworzyły niemal doskonały murek ze swoich ciał na ścieżce. I tu też były byki i trafiło mi się mocno edukacyjne przeżycie, bo akurat kopulowały. I to mnie uratowało, bo zrobiło się od tego takie zamieszanie, że stado zlazło ze ścieżki i mogłem się przemknąć.

Na szczycie czekała na mnie kolejna atrakcja – coś na kształt kanionu – pionowo ścięta skała, zakręcająca na kilkaset metrów, a nad tym wszystkim polanka widokowa – to tu siedziała większość turystów – i większość z nich mi bonżurowała, jako że to francuskojęzyczny kanton. Po chwilce odpoczynku i ponapawaniu się widokami, ruszyłem w drogę powrotną. Tyle, że naszła mnie fantazja zejść inną stroną góry, żeby zobaczyć coś więcej. I to był i błąd i genialny ruch. Błąd, bo droga była dużo dużo bardziej wymagająca, zdradliwa i niebezpieczna, a geniusz, bo jednak ją przeżyłem i jestem bogatszy o wspaniałe wspomnienia 😁. Droga była mocno stroma – były nawet miejscami łańcuchy (tu w postaci stalowej linki), mocno wąska – miejscami było miejsce tylko na jedną stopę, a czasem nawet nie na tyle, po bokach były konkretne przepaści (pierwsza trasa była bardziej w gęstym lesie – daleko by się nie poleciało), była też mocno lawinowa. Najgorszy moment nadszedł, gdy drogę przecięła mi świeża lawina błotna, jeszcze mokra i wyślizgana. Ktoś wrzucił do niej kilka większych kamyków, po których można było po niej lawirować. Kamienie też były śliskie i zapadały się i pogodziłem się z faktem, że zlecę w przepaść, a przynajmniej utopię w tym błocie buta albo oba. A jednak! Wykorzystując swoje kocie ruchy (znaczy lazłem na czworaka, wykorzystując dłonie) i drąc ryja dla podniesienia na duchu przy każdym skoku z kamienia na kamień – przedarłem się na drugi brzeg bez strat własnych. I tą samą drogą, tylko pod górę ci szaleńcy wnosili rowery – jak im się to udało, nigdy się nie dowiemy, ale podejrzewam czary albo deal z diabłem.

Zdobycie szczytu i cała przeprawa były bardzo emocjonującym przeżyciem – a była to góra, o jakiej do dziś w życiu nie słyszałem – to właśnie uwielbiam w tej mojej podróży – tą totalna losowość i nieprzewidywalność – przygody i wyzwania generują się jak w jakiejś grze z proceduralnym silniczkiem 🤪

Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Magda

Krówki wyglądają na rasę mleczną. A jeśli jest stado byków, to reproduktory. Przez 15 lat brałam udział w badaniach i szczepieniach bydła w Polsce. U nas na wolnym wy biegu są rasy mięsne, np limuzeny, a rasy mleczne hodowane są w oborach na uwięzi. Ale to w Polsce, nie wiem, jak w Szwajcarii.

Iwonka

„ Tam pokazała mi palcem pobliską górę i powiedziała, że jeśli chcę z nią wrócić, to muszę się wspiąć na sam szczyt, a ona z samochodem będzie czekała w wyznaczonym miejscu za 8 godzin, a teraz jedzie załatwiać jakieś służbowe sprawy. ” bo ktoś musi pracować, żeby odpoczywać mógł ktoś 🤷🏻‍♀️