Zamek Disneya

Dziś miałem opuścić Szwajcarię i ruszyć z powrotem do Niemiec, wycisnąć do końca miesiąca ile się da z biletu za 9 euro. Rano stwierdziłem jednak, że jest mi tu zbyt dobrze. Obudziłem więc Iwonkę i kuzyna i zakomunikowałem im radosną nowinę – zostaję z nimi na całe pozostałe siedem miesięcy wyprawy! Jednak zamiast spodziewanych okrzyków radości i entuzjazmu zobaczyłem tylko zaspanie, a potem horror i przerażenie w ich oczach. I kilka minut później stałem z moimi bagażami za drzwiami. Ale tak naprawdę to nie 😜. Zostałem tu ugoszczony po królewsku, oprany, wykarmiony i wywożony po atrakcjach całej Szwajcarii. Gdybym sam chciał tu spędzić tydzień, musiałbym przeznaczyć na to budżet, który ma mi wystarczyć na kolejne 2 miesiące wyprawy – a tak dzięki ich wspaniałomyślności – Szwajcaria jest najtańszym państwem podczas mojej wyprawy – pogłoski o tym że jest droga okazały się urban legend 😜.

Tak czy siak, ruszyłem walczyć z Deutsche Bahn. I była to walka okrutna, dziś znów chwytali się wszystkich możliwych sztuczek, by udowodnić, że są najgorszymi kolejami Europy. Oczywiście spóźnienia (3 na 4 pociągi dziś były spóźnione w pierwszej połowie dnia), oczywiście zepsute wifi i kible, ale dziś dorzucili też coś nowego. Na którejś stacji głos przez megafon kazał wysiadać wszystkim stojącym osobom, a kiedy to nie zadziałało, do wagonów wsiadła policja i zaczęła usuwać stojących siłą. A było ich sporo – całe szczęście, że nie miałem dziś natchnienia, by ustąpić komuś miejsca siedzącego, bo bym został wyrzucony na jakiejś przypadkowej stacji, huh – bycie kulturalnym ewidentnie w Niemczech nie popłaca. Do końca nie wiem o co chodziło, ale mam teorię. Reszta trasy prowadziła wzdłuż jeziora i przez góry i wagonikami strasznie rzucało – tory nie leżały na prosto, czasem byliśmy przechyleni w prawo, czasem w lewo, zmiany były częste i gwałtowne – coś jak w wesołym miasteczku. Ciężko było nie zlecieć z fotela, stojący raczej nie mieliby szans. Kilka razy myślałem, że tym razem to już na pewno się wykolejamy i lecimy w przepaść albo do wody – ale nie, to jednak było wszystko w ramach atrakcji. Z ciekawostek – trasa prowadziła wzdłuż granicy i czasem zajeżdżaliśmy na stację niemiecką, a czasem szwajcarską – z ciekawie przerobionym na polski miastem Schaffhausen – po naszemu… Szafuza.

Bawaria, przez którą jechałem, jest zresztą przepiękna – linia kolejowa leciała przez wspomniane góry, łąki, lasy, wszędzie było tak zielono i wydawało się, że pociąg tu zupełnie nie pasuje – jakbyśmy jechali środkiem czyjegoś gospodarstwa i krowy musiały schodzić z torów, żeby nas przepuścić. Często nie widziałem śladu cywilizacji – zero dróg, domów, czy ścieżek. W Polsce też są takie miejsca, ale zwykle w lasach albo na bagnach – a tu piękne łąki po horyzont. Ostatni pociąg zresztą był widokowy – siedzenia były tylko z jednej strony, po trzy obok siebie, druga ściana była niemal cała szklana – by jak najlepiej podziwiać Alpy, do których się zbliżałem. Po drodze widziałem też mnóstwo zwierzaków – oczywiście krowy i konie, ale też sarny, lisa, zające, ptaki drapieżne, gęsi, czaple – wszystko super widoczne na krótkiej zielonej trawce. Ale najwięcej było… kotów. Wylegujących się na tych łąkach w słońcu, często z dala od cywilizacji – obstawiam, że polują na szkodniki, bo takie łąki aż się proszą o jakieś myszy czy nornice.

Zajęło mi to 7 godzin, ale dojechałem do celu – a była nim mała mieścina Füssen, niedaleko austriackiej granicy. Kilka kilometrów stąd, w górach, schowany jest najsłynniejszy zamek Niemiec, a może i Europy – Neuschwanstein. Na pewno go kojarzycie, bo jest tak bajkowy, że Disney zakosił jego wizerunek. Zbudowany został 200 lat temu przez szalonego bawarskiego władcę, który przetracił na niego cały niemal majątek kraju. W okolicy jest zresztą więcej zamków, ale ten robi największe wrażenie. Żeby nie było za łatwo i żeby rozruszać się po pociągach, podjechałem autobusem tylko kawałek, a potem zacząłem wspinaczkę. Z plecakiem. Dzikim skrótem przez las. W sandałkach. Było wymagająco 😜. Ale po wczorajszej zaprawie jakoś poszło – inni turyści bez obciążenia, idący oficjalną ścieżką prezentowali gorszy widok niż ja! Najpierw wspiąłem się do najlepszego podobno punktu widokowego na zamek – mostu wiszącego nad przepaścią bez dna. Wiele samozaparcia kosztowało mnie wejście tam – głównie przez dziki tłum kłębiący się na nim – licznik pokazywał 213 osób przy maksymalnym dopuszczalnym obciążeniu 200. Deski trzeszczały i ruszały się pod nogami, tłum przepychał się, by dopaść do miejsca na najlepsze zdjęcie, strumień dziesiątki metrów niżej złowieszczo szumiał, ale zaparłem się i walcząc o każdy centymetr (z błędnikiem i innymi) dotarłem do środka mostu i pyknąłem pocztówkowe zdjęcie. Podobno za mostem można się wspiąć na pobliską górę, gdzie już prawie nikt nie chodzi i stamtąd roztacza się jeszcze lepszy widok – ale nie miałem sił ani czasu na kolejne kilka godzin wspinaczki.

Spacerek zajął mi niemal 9km, bo odwiedziłem też stare miasto Füssen – bardzo sympatyczne, z kolejnym zamkiem, ryneczkiem, kamieniczkami i bardzo fajnym klimatem.

Czasu mi trochę brakowało, bo kolejny nocleg zaklepałem sobie w ogrodzie w połowie drogi do Monachium. Ale nie sprawdziłem wcześniej połączeń i okazało się, że żeby z gór się tam dostać i tak muszę najpierw jechać dwie godziny do Monachium, a potem wracać na południe inną linią. A na jutro i tak planuję zwiedzanie Monachium, więc trochę się będę po tej Bawarii miotał tam i z powrotem.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments