Wyspy Jońskie

Na dzień dobry zaległe podsumowanie z wczoraj – w końcu stuknęło 175 dni, a co 25 miały być mapki.

Stan na dzień 175

Do Nafpaktos dojechałem niemal równo z zapadającym zmrokiem – podjąłem jeszcze próbę dotarcia na dworzec autobusowy, ale był już oczywiście zamknięty. Był też trochę na uboczu i stwierdziłem, że nie ma co kombinować, tylko trzeba poszukać miejsca pod namiot gdzieś w pobliżu. I faktycznie – jakieś 200 metrów dalej było już totalnie ciemno i tam się też rozbiłem. Idealnie nie było, bo jak się okazało wlazłem w jakieś pole kaktuso-ostów, które zostawiły mi w butach (na łażenie po ciemku ściągam sandałki, już raz się podziabałem) całą masę kolczastych kulek, które musiałem wyrzucać z namiotu przed nadmuchaniem materacu. Macając na oślep i się na nie nadziewając, ała! Potem jacyś lokalsi urządzali sobie wyścigi motorów, jeżdżąc tam i z powrotem z uporem maniaka, a potem przez calutką noc wściekle pruły się psy. Nie wiem jak ludzie tu śpią – pewnie głusi albo co.

Rano okazało, że wybrana przeze mnie miejscówka była… ciekawa. Na jakimś gruzowisku, pełnym prętów, kawałków cementu i kamieni – cud, że znalazłem kawałek płaskiego bez takich atrakcji. Zaraz obok przepaść, a po drugiej stronie slumsy. Kilka kartonowych domków w fatalnym stanie i tony śmieci wokół nich – chyba byłem pod wiatr, bo smrodu nie czułem. I już wiem, czemu mieszkańcy trzymają te psy – w tych slumsach mieszka zapewne sama śmietanka towarzyska. Po podniesieniu namiotu okazało się dodatkowo, że pod spodem było gniazdo wielgachnych czarnych mrówek, ale na szczęście dopiero się budziły i były tak samo zdziwione moim widokiem, jak na ich, a chwilę po mojej ewakuacji przeszli tamtędy pasterze ze stadkiem kóz. Uff…

Rolę naszego PKS w Grecji odstawia KTEL, ale na nieco innych zasadach – to zbiór kilkudziesięciu niezależnych przewoźników, używających wspólnej nazwy, ale bez wspólnego szefostwa, kasy, ani bazy danych. Zwykle nie znają rozkładów innych, a często wręcz między sobą konkurują. Kiedy więc zapytałem na stacji o poranku o połączenie busowe do oddalonego o jakieś 80 km Kyllini, pani rozłożyła bezradnie ręce. Ale zrobiło jej się mnie żal, bo obiecała, że jeśli wrócę za godzinę, to postara się czegoś dowiedzieć, dzwoniąc po znajomych. I żebym się nie martwił, bo pierwszy autobus stąd i tak wyjeżdża za 3 godziny. Poszedłem więc pozwiedzać miasteczko – mało turystyczne, wręcz podejrzewam wcale, więc mocno „realistyczne” 😅. Grecja to prawie trzeci świat – wszystko w rozsypce, ruinie i śmieciach. Na dworcu pani miała dla mnie dobre wieści – jej kumpela z innego miasta mogła mi podobno pomóc – wsiadłem więc w autobus i przejeżdżając przez ogromny most na półwysep Peloponez, wysiadłem w Patras.

To trzecie pod względem wielkości miasto Grecji też widziało lepsze czasy. Dużo opuszczonych, poniszczonych budowli, tak jak w Zagrzebiu, mnóstwo graffiti, nawet na głównym deptaku straszą zawalone ściany. Moim kolejnym celem była wyspa Zakynthos, a prom do niej pływał tylko z portu w maleńkim Kyllini. Pani z okienka faktycznie miała dla mnie pomysł na dotarcie tam, aczkolwiek był dość karkołomny i ze sporą szansą, że te 60 km będę pokonywał przez dwa dni. Otóż – jej firma sprzedawała bilety na autobus, który jechał na inną wyspę – Kefalonię, ale korzystał z promu też w Kyllini. Plan zakładał, że kupię bilet na Kefalonię, ale w porcie wyskoczę, zgarnę swój bagaż i wskoczę na inny prom. Bez gwarancji, że dojedziemy na czas i czy jeszcze będą bilety. Dałem się namówić, a kolejne kilka godzin czekania spędziłem zwiedzając przygnębiające Patras.

Do portu Kyllini dotarłem 15 minut przed odpłynięciem mojego promu. I już myślałem, że zdążę, gdy autobus minął wjazd do terminalu i ruszył wprost do oddalonego o jakiś kilometr wjazdu na prom. Nie mam pojęcia jakim cudem, ale z pełnym plecakiem dałem radę dobiec z powrotem do kasy biletowej, nabyć tenże bilet i dolecieć z powrotem do mojego promu. Byłem ostatnią wchodzącą osobą, widzieli widocznie mój bohaterski bieg przez pustą płytę portową i poczekali – i nawet tym razem nie kazali mi skakać na już odpływający statek – dopiero sekundę po tym jak wsiadłem, podnieśli trap. Łapanie oddechu trwało dobre kilkanaście minut, ale nie było czasu, bo trzeba było cieszyć się rejsem. Prom płynął 75 minut, fale były niewielkie, ale za to wiatr bardzo silny – czyli nie było choroby morskiej, tylko orzeźwienie. Marzenia o zostaniu marynarzem znów zaczęły krążyć po głowie. Błękit wody, słońce odbijające się na jej powierzchni, bałwany z rozbijającej się piany, jakieś skaczące nad powierzchnią wody ryby (ktoś wie co to za jedne?), rosnące wierzchołki zbliżającej się wyspy – wszystko to absorbowało mnie tak, że godzina minęła jak chwilka.

Już po wskoczeniu na prom, zaklepałem sobie nocleg na wyspie – i to był dobry pomysł, bo od strony portu pustych terenów pod namiot było brak, a były za to agresywne dzikie psy – ze trzy razy zostałem obszczekany, a raz musiałem zmienić trasę. Mój nocleg był prawie 10 km od portu i zrobiłem sobie do niego spacerek. Ale niestety, drogi tu zupełnie nieprzystosowane pod pieszych, aut zdecydowanie za dużo jak na taką małą wyspę, kierowcy zaś szaleni. Im ktoś miał gorszy, starszy i bardziej przerdzewiały samochód, tym szybciej i bardziej nonszalancko popierdzielał, zmuszając mnie do skakania po rowach. W którymś momencie dopiero odbiłem od głównej drogi, idąc po pięknych zaściankach, ale tam z kolei były wspomniane psy. Póki co Zakynthos nie zachwycił, a wręcz do siebie zniechęcił. Zobaczymy jak będzie jutro za dnia.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
4 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Magda

W Morzu Jońskim żyją delfiny pospolite, butlonose, pręgobokie i risso.

Magda

Ryby Morza Jońskiego, to sardynka, szprot, sardela, makrela, tuńczyk i głowacz.

Magda

Jedyna „skacząca” rybka, która przychodzi mi do głowy, to belona. Uciekając przed tuńczykiem lub delfinem, wykonuje unik nad tarczą wody.

sirPaul

może po prostu Posejdon wysłał swoich podwładnych by mieli oko na Dżeja