Zerwałem się o poranku, by oszczędzić na metro kolejne kilka złotych i zamiast podjechać te kilka przystanków przespacerowałem przez Tokio kilkanaście kilometrów. Jak zwykle okazało się to dobrym pomysłem, bo znów mogłem poobserwować budzące się do życia miasto – z uczniami rożnych szkół ubranymi w różne mundurki (największa różnorodność czapek, choć widziałem też 5-10 latków w krótkich spodenkach – chłopców też – a temperatura w okolicach zera). Znów minąłem kilka kapliczek i świątyń – dziś trafiały mi się głównie takie z figurkami lisów w szalikach i króliki (ale jest rok królika, więc to akurat zrozumiałe). Dotarłem w końcu na dworzec autobusowy i bez większych problemów kupiłem bilet z automatu. A potem mnie coś tchnęło i kupiłem też w kasie powrotny. I to był dobry pomysł, bo miejsce, gdzie jechałem, miało tylko przystanek pod gołym niebem i miałbym z zakupem problem. No właśnie – jadę na dwa noclegi do górskiej wioski, z której będę musiał wrócić do Tokio, by udać się gdzieś dalej.

Co mnie skłoniło do podjechania tam? Pewien szczyt górski, a konkretnie najwyższa góra Japonii, Fudżi, wysoka na 3776 m, uwieczniona na milionie malowideł – ze szczytem wiecznie pokrytym śniegiem. Jest to przy okazji aktywny wulkan, który w końcu znów wybuchnie – ale znając moje szczęście, nie podczas mojej wizyty 😭. Góra prezentuje się fenomenalnie, bo znajduje się na płaskowyżu około tysiąca metrów n.p.m, więc góruje nad nim o te 3 km i nic jej nie zasłania. Widać ją już było z daleka podczas jazdy autobusem – i o tej porze roku jest niemal cała biała – śnieg sięga do najniższych partii, a szczyt jest wręcz zakopany. Szlaki są oficjalnie zamknięte, ale i tak rok w rok ginie kilku śmiałków próbujących zdobyć wulkan zimą. Pokonuje ich silny wiatr, śnieg, lód, zdradliwe podłoże, hipotermia albo niedźwiedzie. Na szczycie temperatura jest o niemal 20 stopni niższa niż w wiosce u jej stóp, a to i tak nie licząc mroźnego wiatru, który dodatkowo obniża. W tych warunkach było oczywiste, że muszę spróbować ataku na szczyt osobiście 😜.

Podczas drogi widoczność miałem super, biały szczyt pięknie się prezentował, ale niemal natychmiast po dojechaniu na miejsce, pogoda zaczęła się psuć – na górę nadciągnęły chmury i zaczęło ich być coraz więcej i więcej i robić się coraz ciemniejsze. Pod wieczór sypnęło z nich śniegiem i to tak porządnie, wielkimi płatami, które przepięknie wirowały w światłach latarni i aut. W wiosce byłem przed południem, mój hostel otwierali za kilka godzin, na szczyt ruszyłem więc z pełnym ekwipunkiem. Na głowie czapka, kaptur od bluzy, kaptur z futrem z kurtki, rękawice – jak prawdziwy alpinista. Trasa prowadziła lasami i szybko znalazłem pierwsze świątynie. A teraz zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie taki widok: święta góra, zima, trochę śniegu, gęsty las, tysiącletnie święte drzewa o pniach grubości kilkunastu ludzi przewiązane linami z pętlami, ścieżka do świątyni prowadzi aleją wysokich na kilkadziesiąt metrów iglaków, po obu stronach alei kilkadziesiąt par kapliczek-wieżyczek, w końcu brama Tori – 15-metrowa, czerwona, największa drewniana w całej Japonii. I na polance wyłania się zespół świątynny – fontanny, kapliczki, dzwony, posągi, w środku kręcą się mnisi i mniszki Miko ubrani w tradycyjne stroje. Cisza, spokój, tylko dźwięki lasu i może ze dwóch innych zwiedzających/wiernych. A teraz otwórzcie oczy – to nie sen, tu takie cuda naprawdę są 😜. Od teraz miejskie świątynie nie będą robić na mnie wrażenia, tam nie ma tej mistyczno-bajkowej magii.

Na samą górę oczywiście nie udało mi się wejść, do szczytu zabrakło mi jakichś 5 km w linii prostej (z czego pewnie 3000 metrów podejść 😜), ale i tak do końca życia będę się chwalić, że zdobywałem Fudżi zimą 😜. Przysiadłem sobie w lesie na końcu mojego spaceru, nikogo przez całe wejście i zejście od świątyń nie widziałem i oddałem się zadumie. Chwilę mi zajęło zanim dotarło do mnie, że naprawdę jestem na drugim końcu świata na wulkanie, który dotąd widziałem tylko na pocztówkach. Jestem w tej podróży już tyle czasu, a nadal sprawia mi to tyle frajdy i daje tyle radości i wzruszeń.

Odkrycie #202

Zawróciłem do miasteczka. Znalazłem mój hostel, okazało się, że dziś nocuję w nim sam, wybrałem się jeszcze znaleźć coś do jedzenia – w knajpce obsługiwał robot, przy każdym stoliku był tablet to złożenia zamówienia, ale chyba uznali, że obcy sobie nie poradzi i zamiast robota wysłali do mnie kelnerkę, buu. Jedzonko było za to dobre. Około godz. 19 zmógł mnie sen, położyłem się „na moment” i spałem do 4 rano. Teraz dochodzi godz. 7 rano, wstaje dzień, chmur nie ma, a ja z łóżka przez okno widzę wierzchołek Fuji. Pora ruszać w kolejną wyprawę – chmury mają przyjść znów po południu.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Magda

Zdjęcie nr 5 przedstawia świątynię Inari, japońskiego bóstwa (kami), które opiekowało się rolnictwem, powodzeniem, obfitością ryżu i lisami. Inari przedstawiano jako mężczyznę lub kobietę; czasami była to postać androgyniczna, posiadająca cechy obu płci.

Magda

Zdj. nr 13 – „instalacja”’ to japońska latarnia, zwana ishidouru. Na Amazonie można sobie kupić jej replikę do ogrodu za 1200zł.
Zdj. nr 16 – torii, brama prowadząca do świata bogów, dosłownie ” ptasia grzęda”. Do kupienia za 200zł durnostojka na regał o wysokości 16 cm.

Magda

Zdjęcie 33 przedstawia: z lewej znanego już Ebisu ( z wędką i rybą) oraz z prawej – Daikoku, bóstwo dobrobytu i gospodarstwa domowego. Obaj są przedstawicielami siedmiu bóstw szczęścia.