Cebu. Znowu.

O poranku zostałem brutalnie obudzony przez budzik, szybko się spakowałem i ze spuszczoną głową, powoli ruszyłem w kierunku przystani promowej. Słońce grzało już pełną parą, ale to, co mnie bardziej zasmuciło, to nieprzyzwoicie wielkie fale. Bałem się, że będzie mocno bujać – i niestety miałem rację. Promem rzucało już w porcie – linia brzegowa za barierkami raz była widoczna pod sufitem, a raz pod podłogą, czyli przechył mieliśmy naprawdę spory. Obawiałem się, że tym razem nie da się uniknąć złożenia Posejdonowi daniny w postaci śniadania zwróconego za burtę – ale jakimś cudem po początkowych mdłościach żołądek mi się uspokoił. Nie mogłem tylko wykonywać gwałtownych ruchów głową ani za mocno się schylać, bo wtedy mocno mi się kręciło. Pomógł fakt, że byłem na pokładzie i bardzo mocno wiało. Chłodne, mocne uderzenia powietrza w twarz cuciły i rzeźwiły na tyle, że nawet poszedłem na punkt widokowy. Tam bujało jeszcze mocniej, ale widok przez szybkę na kabinę kapitańską i zblazowanego sternika, który grał w coś na telefonie, uspokoił mnie – skoro on ignorował fale, to znaczy, że wszystko w granicach normy 😄.

Kolejny etap podróży to cztery godzinie w autobusie – był prawie pełen, więc dosiadłem się do kogoś. Okazało się, że to wracająca z wypadu panieńskiego na Bantayan grupa dziewczyn z panną młodą na czele (za nic nie umiem ocenić na oko ich wieku). Były mocno gadatliwe i nakręcone i połowa drogi minęła nam szybko (druga też, bo całe towarzystwo włącznie ze mną się pospało). Sporo pogadaliśmy, pokarmiły mnie przeróżnymi smakołykami (na wioskach do autobusu wskakiwali sprzedawcy i dziewczyny brały wszystko, czego wcześniej nie było, żeby mnie poczęstować). Śmiały się, że to „jedzenie dla biednych”, a smakuje najlepiej. I faktycznie – słodka papka kukurydziana, zasmażany ryż – te mi najbardziej podpasowały. Ryż był zawinięty w jakieś zielsko, uznałem, że widocznie coś jak japońskie wodorosty i schrupałem na jeden gryz. Dziewczyny w krzyk, potem śmiech – tego się jednak nie jadło, to były liście bananowca – niby nie trujące, ale to coś jak zjedzenie jajka na twardo ze skorupką 😝. Co gorsze, panna młoda miała fazę, że nagrywała jak jem to wszystko – i zagroziła, że wrzuci to do internetu i zostanę filipińskim viralem. Sądząc po reakcji autobusu – śmiali się ze mnie wszyscy – mam spore szanse na tego virala. Milutko 😝.

Do Cebu i hostelu dotarłem przed 16, więc do zachodu słońca miałem raptem dwie godziny. Pospacerowałem więc zaledwie kilkanaście kilometrów, w góry nie było szans się dostać – następnym razem! Miasto nadal sprawia wrażenie chaosu, ale po tych kilku tygodniach w Filipinach trochę się oswoiłem i już nie było efektu przygniecenia. Zapuściłem się nawet w najuboższe dzielnice (niechcący, maps.cz znów mnie tak wrobiło), chodziłem po tak wąskich uliczkach, gdzie babcie piorące ręcznie na ulicy musiały wstawać, żeby mnie przepuścić, raz wyrósł przede mną stół bilardowy i musiałem poczekać aż grający będzie stał z krótszego boku, bo też przejścia nie było. Śpiący na ulicy ludzie, psy i koty to też normalne w tych zakamarkach widoki. Po zmroku bym się jednak tam wahał chodzić – aż tak się nie zaaklimatyzowałem.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments