Niełatwy powrót na kontynent

Dzień transportowy. Czyli nie powinno być o czym pisać, a tu wyszła mi rozprawka… Wstępnie myślałem, żeby z Bantayan do Bangkoku przeskoczyć w ciągu jednej doby, ale na szczęście nie posłuchałem podszeptów złych mocy i skusiłem się na nocleg w Cebu. Już wczoraj prom spóźnił się półtorej godziny, więc nawet gdybym wypłynął o trzeciej rano, to jest szansa, że i tak spóźniłbym się na lot. A na pewno całą trasę tym bym się stresował. Dzisiejsza nocka w bardzo czystym i wygodnym hostelu, ale niestety miałem łóżko przy klimatyzacji, która niesamowicie warczała, a na dodatek w którymś momencie zaczęła ziać czystym lodem – prosto w moją głowę. Rozważałem nawet schowanie się w śpiworze, ale ostatecznie wyciągnąłem bluzę z kapturem i narzuciłem ją na siebie pierwszy raz od Warszawy. Szanse na przeziębienie się i tak były spore, budziłem się kilkanaście razy i ostatecznie nocy nie mogę uznać za uczciwie przespaną. Plan pierwotnie zakładał spacer na lotnisko, ale wybrałem opcję pospania tych dwóch godzin dłużej. I oczywiście rano znalazłem tabliczkę nakazującą gasić klimę na noc – ale już było oczywiście za późno 😝. Zamiast brać taxi za jakieś milion dolarów (potem sprawdziłem – około 20 zł) znalazłem lokalnego busa i wydałem 3,50 zł. Przejazd przez miasto trwał ponad godzinę – korki i niesamowicie długie zmiany świateł (po kilka minut, liczniki sekund pokazywały trzycyfrowe wartości) i tak co chwilę – gdybym wczoraj usiłował się dostać na lotnisko prosto z promu i busa, też mógłbym w tych korkach utknąć, więc i tak zimna noc mi się opłacała.

Na lotnisku byłem przed czasem i przestawiłem się w tryb czuwania. Wyłączyłem wszystkie niepotrzebne funkcje życiowe, rozsiadłem na krzesełku i hibernowałem. Jak te żaby zamarzające na zimę w lodzie. Tryb mi się przeciągnął, bo gdy przyszedł czas wsiadania, wyskoczyło ogłoszenie, że lot niestety opóźniony – szacowali, że o godzinę. Trochę mnie to wybudziło i podniosło ciśnienie, bo w Manili na przesiadkę miałem tylko niecałe trzy godziny. A to przy transferach lotniczych tyle, co nic. Szczęśliwie okazało się, że ląduję na tym samym terminalu, co wylatuję, bo terminale w Manili, jak się przy ostatniej wizycie dowiedziałem, oddalone są od siebie o dobrych kilka kilometrów. W końcu nas zapakowali i wystartowaliśmy z godziną czterdzieści opóźnienia. Co dawało mi po przylocie raptem godzinkę na przesiadkę. Pogodziłem się jednak z losem i podziwiałem widoki (wylosowało mi miejsce przy oknie) – mnóstwo większych i mniejszych wysepek, niektóre naprawdę malutkie, ale i tak było na nich widać jakieś budowle, białe linie brzegowe (czyli zapewne piękny piaseczek), różne kolory wody, łódki i stateczki, kratery zielonych wulkanów – lot minął więc w naprawdę przyjemnych warunkach i dość szybko. Znaczy się – do czasu. Tuż przed lądowaniem, gdy Manila była już widoczna, kapitan przez głośnik oznajmił, że wypadliśmy z kolejki i musimy się pół godziny pokręcić po niebie. I faktycznie zaczęliśmy wykonywać nieprzyzwoitą ilość przechyłów, skrętów i innych znienawidzonych przeze mnie akrobacji lotniczych. Cała przyjemność z lotu rozwiała się jak mgła. No i straciłem kolejne ważne minuty przesiadki.

Siedziałem niemal na samym końcu i oczywiście tylnego wyjścia mi nie otworzyli – przy wysiadaniu straciłem kolejne kilkanaście minut. Gdy w końcu trafiłem na terminal, okazało się, że transfery są tylko dla lotów krajowych, na zagraniczny wygonili mnie na zewnątrz, czyli od nowa musiałem przechodzić kontrolę bagażu i paszportową. I tak dobrze, że już tu byłem i poprzednim razem namierzyłem drogę do hali odlotów, bo jest dość perfidnie skomplikowana. Nie był to koniec przygód, bo celnik nie chciał mnie przepuścić – ich przepisy mówią, że na moim bilecie musi postawić pieczątkę – a ja miałem tylko elektroniczny. Musiałem cofnąć się aż do stanowisk nadawania bagażu i poprosić o wydruk biletu. I znów lecieć przez wszystkie kontrole. Tym razem olałem kolejki, barierki i bycie grzecznym, tylko wszędzie wpychałem się na pełnej petardzie – rzeczy do skanera prawie wrzuciłem. Celnik na szczęście machnął do mnie, żebym biegł bez kolejki, trochę się bałem, że pojawi się teraz kwestia przedłużonej wizy, a tą też miałem tylko w wersji elektronicznej, ale nawet się nie zająknął na ten temat. Albo mają to gdzieś w systemie, albo miał wywalone, albo zrobiło mu się mnie żal. Wbił mi pieczątkę i mogłem biec dalej. Moja bramka była oczywiście na samym końcu, był do niej jakiś kilometr, a jeżdżące chodniki się akurat popsuły. Emocje były więc jeszcze większe niż na grzybach. W końcu dotarłem do bramki, gdzie nikt tej pieczątki nie chciał oglądać i zapakowałem się do samolotu z zapasem czasu w postaci całych siedmiu minut. Luzik 😝.

40 zdobyta flaga – Tajlandia

O czasie wyjechaliśmy na pas startowy (po cichu wcześniej liczyłem, że skoro mają taki ruch, to i ten lot będzie opóźniony i dzięki temu na niego zdążę, ale nie było jak widać tak łatwo) i… utknęliśmy. Kapitan ogłosił, że jest korek i jesteśmy którzyś tam w kolejce i postoimy tak sobie z pół godziny… Złośliwy los zakpił sobie ze mnie. Niemniej jednak do Bangkoku dotarłem, czyli czterdziesty kraj podczas tej podróży oficjalnie dopisany do listy. Ale o tym już jutro, bo padam na twarz. Zdjęć też dziś tylko jak na lekarstwo, bo wnętrza lotniskowych poczekalni i samolotów to nudy.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Domi

Samo czytanie o tym ile miałeś czasu na ten lot mnie na maksa stresuje!!! 😱😱😱😱