Antyklimatyczne spotkanie z Oceanem Indyjskim

Przeżyłem! Ale nie było łatwo. 15 godzin w autobusie to nie jest atrakcja dla osób ceniących sobie komfort i wygodę. Pierwsze wrażenie było pozytywne – klimatyzacja w postaci nawiewu, którą nade mną mogłem wyłączyć (i od razu to zrobiłem, bo i tak było zimno, czasem jak się nie da tego zgasić, to wali mrozem w twarz przez całą jazdę), dla każdego kocyk zapakowany w folię (przykryłem się po samą szyję i tylko tak się dało wytrzymać). Miejsca na nogi trochę mało, a jak jeszcze typ przede mną rozłożył sobie fotel, to było już naprawdę źle. Ale stał się cud i mimo że autobus był prawie pełen, miejsce koło mnie przez całą trasę było puste i mogłem siedzieć po skosie i coś z nogami zrobić. Bez tego byłoby naprawdę naprawdę kiepsko, uff. Spać nie dałem rady, a że jechaliśmy głównie przez noc, wyglądanie przez okno też odpadało. Trwałem więc w takim pół-zawieszeniu, odpływając myślami, czasem przysypiając i budząc się ze skręconym karkiem albo obitymi nerkami. Kierowca na dzień dobry dał każdemu zestaw podróżny – koc, wodę w butelce, soczek, wilgotne chusteczki i na dodatek bułkę z budyniem. W autobusie był też kibelek (niski sufit i na tyle, więc mocno tam telepało, ale nawet wąż do podmycia tyłka był), więc kiedy o północy po raz pierwszy się zatrzymaliśmy, nie wiedziałem co się dzieje. Kierowca coś ogłosił, potem podszedł do mnie i po angielsku powiedział „20 minut przerwy” (kłamał, było 40 minut). Byliśmy na jakiejś zajezdni z ogromną jadłodajnią – mnóstwo sklepów, różnych stoisk z żarciem i kilkadziesiąt autobusów, więc ludzi multum. I gdy tak sobie spacerowałem, przyuważyłem, że ludzie nie płacą kasą, tylko biletami – okazało się, że mój też miał fragment to oderwania, który mogłem tu wymienić na dowolny posiłek. Czyli jednak żarcie w cenie biletu – sam przejazd wyszedł więc jeszcze taniej. Zjadłem jakieś noodle, powtarzając moją mantrę, którą mamroczę przy każdym zakupie żywnościowym „no spajsy, spajsy noooo” – zadziałało, znów mi nie wypaliło języka.

Reszta drogi minęła jako tako, po 6 wstał dzień i ostatnie dwie godziny jazdy mogłem znów podziwiać krajobrazy. W końcu zjechaliśmy z autostrady (droga na południe jest tylko jedna, to wąskie gardło Tajlandii, calutki ruch idzie jedną trasą wciśniętą między ocean a Myanmę) i ruszyliśmy mniejszymi dróżkami wśród plantacji palm i dżungli. Moim celem było Krabi – niewielka miejscowość (nawet nie ma 30.000 mieszkańców) nad Morzem Andamańskim, czyli Oceanem Indyjskim. Miałem do wyboru albo to albo Phuket, ale ten drugi wydał mi się mocno przeludniony i obłożony turystami. Trochę się jednak przerobiłem, bo Krabi jak się okazało, leży głównie nad rzeką. Ładną, z namorzynami i zarośniętymi skałami (plus góry na horyzoncie). Kawałek, który leży nad oceanem jest ogrodzony przez hotele i takie tam i dojścia nie ma. Mogłem sobie na wodę popatrzeć przez ogrodzenie, jak na pierwszy kontakt z tym oceanem (chyba że liczyć Morze Czerwone jako jego część?), trochę antyklimatyczne.

Dotarłem do Krabi o 8 rano, mój hotel wpuszczał dopiero o 16 (za wcześniejszy check in liczyli sobie drożej niż za całą dobę hotelową) – dla zabicia czasu ruszyłem więc na zwiedzanie miasta. Dużo akcentów zwierzęcych (słonie trzymające w trąbach sygnalizację świetlną i latarnie uliczne, posągi – dużo słoni z uniesionym w trąbie mieczem, ale też i wielkie tygrysy szablozębne, kraby, delfiny i wieloryby – ktoś miał fantazję). W jednej z bocznych uliczek, gdzie szukałem dojścia do morza, natknąłem się na las namorzynowy – dość paskudny, bo służący lokalsom za śmietnik – naprawdę nie dbają tu o przyrodę i ekologię – niby zwalają na turystów zniszczenie raf koralowych, ale niemal wszędzie jest lokalny syf. Nie tak przerażający jak w Egipcie, ale jest. I gdy tak dumałem przy tym lesie nad zagadnieniami ekologicznymi, usłyszałem znajome dzięki – małpie nawoływania. Zaciekawiony poszedłem dalej – i faktycznie, na świeżo wywalonej kupie śmieci z jakiegoś obwoźnego straganu pasły się gołębie, psy i małpy. Małpy całkiem nieźle sobie radziły na zatopionych drzewach, strategicznie wyskakując na drogę i uciekając, gdy psy próbowały je dorwać. Do wody psy nie wchodziły, więc tylko obszczekiwały drzewa. Trochę się bałem, że zwrócą się przeciw mnie, ale jednak małpy absorbowały je całkowicie i miałem sposobność wycofać się bez rozlewu krwi. Dzikich namorzynowych małp się tu nie spodziewałem, więc chociaż taka atrakcja.

Odkrycia #227 – #229

O 14 hostel łaskawie wpuścił mnie w swoje progi, gdzie po silnym prysznicu od razu usnąłem (licznik pokazał, że zrobiłem 15 km przy niemal 40 stopniach na termometrze). Wieczorem wstałem upolować coś do zjedzenia i znów piszę z łóżka. Zostanę tu 3-4 dni, bo o ile samo Krabi dostępu do morza nie ma, to jest bazą wypadową do jakichś 80 pobliskich wysp i wysepek, a każda z nich piękniejsza od poprzedniej. Trzeba się będzie z tym Oceanem Indyjskim jakoś uczciwej zapoznać i na kilka z nich popłynąć.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

genialna ta sygnalizacja swietna ze słoniami, jak dasz radę to proszę wstaw też zdjecia z innymi zwierzętami