Klimatyczne spotkanie z Oceanem Indyjskim

Po jednej z lepszych nocy na trasie (przespałem bez jednego przebudzenia 8 godzin) byłem gotowy, by dokonać właściwego przywitania z Oceanem Indyjskim. W planach miałem dziś wyprawę łodzią na pobliskie wyspy, ale spałem za długo i popłynęła beze mnie (znaczy pływa ich tu nieprzyzwoicie dużo, ale chcę popłynąć w konkretne miejsce), ale nie szkodzi, przedłużyłem pobyt o jedną dobę i popłynę jutro. Wybrałem więc wariant zapasowy i wyruszyłem piechotką do pobliskiego miasteczka – Ao Nang. Droga była raczej długa, jakieś 20 km, ale miałem do swoich możliwości pełne zaufanie. Łatwo nie było, oczywiście gorąco, parno, ale widoki wynagradzały. Po obu stronach drogi wyrastały przepiękne skały – niemal pionowe, na ich szczytach gęsto rosnące drzewa i krzaczory, po bokach zwisające liany, pnącza i winorośle – wygląda to obłędnie, niemal jak w jakiejś gierce 😃. W którymś momencie dotarłem do bardzo ruchliwej ulicy i jakość trasy gwałtownie spadła. Przy jednym ze sklepów miałem tam dość dziwne spotkanie – stojący przed nim motocyklista wpatrywał się we mnie przez te kilka minut, gdy tam maszerowałem, a gdy go mijałem powiedział do mnie z nutką cierpienia w głosie „gorąco”, na co automatycznie odpowiedziałem „troszkę” i dopiero jakieś kilka minut później dotarło do mnie, że tą wymianę słów mieliśmy po polsku. Nie mam pojęcia po czym zgadł skąd jestem – może czyta bloga 😃.

Kilka minut później zatrzymał się koło mnie samochód i kierowca machnął na mnie ręką, żebym wsiadał. Byłem już na tyle padnięty, że nie odmówiłem. Taj nie mówił po angielsku, ale zaproponował mi papierosy, wodę, coś tam próbował ze mną konwersować przez tłumacza. Pod koniec trasy podał mi swoją wizytówkę – okazał się być taksiarzem. Na moje pełne bólu zapytanie, ile płacę za drogę, zaśmiał się i odparł, że zabrał mnie za darmo, bo i tak jedzie w tym kierunku zgarnąć klientów. Tym razem mi się upiekło – i pierwszy złapany w Tajlandii autostop za mną. Chociaż to on mnie złapał, więc pierwszy autostop odbyty, nie złapany.

O ile moje Krabi to miasteczko Tajów z domieszką turystów, tak Ao Nang to 99% turyści. I są ich tu tysiące, typowy ośrodek wypoczynkowy – Okuninka, Mielno i Ibiza w jednym. Ale mają ku temu dobry powód – morze jest tu przepiękne. Plaża z miękkim piaskiem, ciepła woda, na horyzoncie dziesiątki większych i mniejszych wysp i wysepek, obok wysokie zielone wzgórza. Miejsca wprost z reklam wakacji w Tajlandii. Pospacerowałem, pobrodziłem w wodzie (pływania nie było, nie odważyłem się zostawić dobytku bez nadzoru), dotarłem do wzgórz. I tam spotkałem moich starych wrogów – małpy. Miały tu fantastyczne miejsce do życia – niedostępną dżunglę na wzgórzach, rzekę ze słodką wodą i frajerów turystów, którzy je dokarmiają. Spora grupa małp z tej okazji zawsze kręci się na skraju plaży. Przysiadłem koło nich zmęczony i obserwowałem. I nawet wyglądało to fajnie – było sporo młodych, które ganiały się, walczyły, przewracały, skakały z mostu i z drzew do rzeki (pierwszy raz widziałem jak małpy pływają). Były też maleństwa przyczepione do brzuchów matek. I gdy tak zaczynałem się do nich przekonywać i zmieniać zdanie, że jednak nie są takie złe, poczułem, że ktoś próbuje mnie okraść. Większy makak podkradł się do mnie od tyłu i próbował dostać się do mojego plecaka, który miałem cały czas na plecach. Wstałem gwałtownie, małpa nie puściła, wisiała na mnie. Po kilku półobrotach zeskoczyła ze mnie, ale zaraz podbiegła z krzykiem i obnażonymi zębami. Nie odpuszczała, była agresywna, uzbroiłem się w sandał i kilka razy się na nią zamierzyłem. Odpuściła. Siadłem, by nałożyć but na nogę i w tym momencie znów jakoś doskoczyła i złapała za plecak. Z sandałem w garści starłem się z nią po raz kolejny i po zaciętym boju zwyciężyłem. Nie straciłem plecaka, nie zostałem pogryziony, uznaję to więc za taktyczne zwycięstwo.

Po tych emocjach wdrapanie się na małpią górę po wątpliwej jakości schodkach i poręczach z bambusa było już pikusiem (w normalnych warunkach to by było najważniejszą atrakcją dnia). Widoki genialne, po drugiej stronie góry najładniejsza plaża, jaką tu widziałem, podejście i zejście mocno strome i wyczerpujące, więc powrót do Krabi już bez kombinowania – na pace „autobusu” za 6 zł. Wieczorem spacer na nocny market, zjedzony kebab halal (tak daleko na południu Malajów sporo jest muzułmanów, a niedawno zaczął się ramadan, więc nocny bazar tętni życiem, jako że jedzą w tym miesiącu tylko po zmroku), shake z kokosa i takoyaki (kulki z ośmiornicy i kulki krabowe), wydałem na te atrakcje w sumie 12 zł (gdybym jadł w knajpie, trzeba by wydać 15-20 zł), zjadłem razem z innymi siedząc na nadbrzeżu nad rzeką, patrząc na tańce przebierańców w strojach ludowych i słuchając koncertu gościa z gitarą – na zmianę grał światowe i lokalne przeboje.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments