Człowiek ze złotym pistoletem

Jak szaleć, to szaleć, dziś też wybrałem się na tajemniczą całodzienną wyprawę proponowaną przez hotel. Dziewczynka w recepcji mówiła jeszcze mniej po angielsku niż jej koleżanka z dnia poprzedniego, na dodatek była mocno przestraszona, zapomniała mi nawet wydać biletu. Dziś rano, znów zszedłem do recepcji czekać na kierowcę i ze zdziwieniem zobaczyłem, że zamiast zwyczajowego busa z paką stał klimatyzowany minivan z bardzo wygodnymi siedzeniami i rudobrodym tajskim kierowcą. Zaczęliśmy po okolicznych plażach i hotelach zbierać kolejnych pasażerów, po czym zamiast ku portowi skierowaliśmy się na północ. I jechaliśmy tak przez dwie godziny. Spodziewałem się morskiej przygody, więc byłem przebrany w strój kąpielowy, mało komfortowy do noszenia podczas tak długiej jazdy. Ale przynajmniej widoki były boskie – dżungla, góry, plantacje palm, nawet w końcu jakieś pasące się krowy zobaczyłem. Po tych dwóch godzinach zatrzymaliśmy się też nie w porcie, a w lesie. I tu zrobiło się ciekawie, bo czekał tam na nas facet w makijażu, w damskim stroju, z czerwoną kokardą na głowie, z manieryzmem przerysowanego geja z komedii z lat ’90, który kazał do siebie mówić „Sindi”. Miał być naszym przewodnikiem, a pierwszy punkt wycieczki był tuż obok – buddyjska świątynia w jaskiniach. Na zewnątrz oczywiście pełno małp, w środku gołębie i nietoperze. Zapach pomieszanych odchodów tych wszystkich zwierzaków plus kadzidełka modlitewne. Słowem – mocno duszący. Na dodatek ciemno, ślisko i dużo schodków, wykutych w skałach, niekoniecznie równych. Szedłem powoli stawiając kroki, aż mnie pogoniła jakaś niecierpliwa Niemka, która kilka sekund po wyprzedzeniu mnie zaliczyła upadek i zjazd po kamieniach na tyłku. Trzeba Buddzie przyznać, że z tą karmą się nie ociąga, w miejscu swego kultu obdarza natychmiast.

Dojechaliśmy w końcu do portu, który okazał się być położony prawie koło Phuket, więc faktycznie po drugiej stronie Zatoki Andamańskiej, dlatego ta podróż tyle trwała. Zostaliśmy ubrani w kamizelki ratunkowe (wszyscy dostali niebieskie, ja pomarańczową, ludzie myśleli, że jestem z obsługi 😃) i zapakowani na „long boat”, czyli taką podłużną łódź transportową z ławeczkami jak dla galerników – dało się nas upchać ponad 40 sztuk. Tereny tu są przepiękne – delta rzeki albo rzek porośnięta lasem namorzynowym, w którym jest cały labirynt przejść i przesmyków. Dookoła skały, góry, wysokie klify, nie wiadomo gdzie kończy się rzeka, a zaczyna ocean, bo las wchodzi w morze na kilka kilometrów. Pagórki wystające z wody mogły być albo wyspami albo linią brzegową. Rozkosz z podróży psuł mocno niesamowicie głośny ryk silnika, ale po zatkaniu uszu kulkami z papieru toaletowego było to prawie do zniesienia.

Pierwszy i najważniejszy punkt wyprawy wyłonił się po 20 minutach rejsu – Wyspa Jamesa Bonda, rozsławiona filmem Człowiek ze złotym pistoletem. To w zasadzie mała skała przypominająca gwóźdź – u nasady wąska, rozszerzająca się ku górze. Było to też kolejne odkrycie z UWO – oj niełatwo tu było dotrzeć. Sindi powiedział(a?), że to jedyne miejsce na trasie, gdzie jest możliwość kąpieli, ale woda nie zachęcała – zamulona, coś w niej pływało, ogólnie meh, zwłaszcza jak się wcześniej widziało krystaliczną wodę Phi Phi Islands. Przebrałem się w majtki cywilne i przestałem katować kąpielówkami z ciągnącymi gumkami.

Odkrycie #231

Drugi przystanek był kawałek dalej – przesiedliśmy się do kajaków – z tajskim wioślarzem. Dostałem do pary podróżnika z Brazylii i ruszyliśmy zwiedzać groty, formacje skalne i cieśniny w lesie namorzynowym z poziomu wody w tempie uderzeń wioseł. Było całkiem fajnie, nawet małpy w swoim naturalnym środowisku (wiszące nam nad głowami na drzewach) znów mnie zachwyciły. Drobny zgrzyt w postaci wioślarza mocno i agresywnie dopraszającego się napiwku też nie zdołał mi popsuć przyjemności z pływania. Na łodzi też można było sporo zobaczyć, była dużo wolniejsza niż motorówka, ale jednak tempo spacerowe kajaka dawało największe możliwości obserwacji – przepływające obok meduzy, przejścia do grot, gdzie trzeba się było kłaść na płasko, by się zmieścić, małe groty, w których widać było kawałek nieba, wysokie zarośnięte dżunglą ściany skał na wyciągnięcie ręki. Miodzio.

Ostatni przystanek to pływająca wioska – mieścina z około 100 domów (i świątyń) zbudowana w cieniu pobliskiej góry na palach, wszystkie budowle połączone przejściami – zamiast ulic kanały, zamiast przejść dla pieszych – mostki. Dostaliśmy tu obiad – znów szwedzki stół, wybór nawet bogatszy niż wczoraj – obżarłem się głównie wielgachnymi krewetkami. Potem już tylko powrót łodzią do portu i kolejne dwie godziny w busiku. Ogólnie wyprawa udana, ale powinienem ją zrobić przed Phi Phi, bo jednak do wczorajszej się nie umywa. Nie mogę jej jak tamtej z czystym sercem polecić – można na spokojnie sobie odpuścić. Choć z drugiej strony ilość wysepek i zieleni jest tu większa, wczoraj w kolorach dominował błękit morza i nieba.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

a nie sprzedają tam żadnych pamiątek z Jamesa Bonda? 🙂 (np: golden gun made in China? :D)

JRK

Zgadłeś! I ludzie kupowali żeby sobie z tym zdjęcie na miejscu zrobić.

sirPaul

gdzie zatem zdjęcie tej atrakcji? 😛 trzeba bylo chociaz pozyczyc od kogos i zapozowac na tle tej wysepki 🙂

Last edited 1 miesiąc temu by sirPaul