W dół Półwyspu Malajskiego

Wychodzi mi z obliczeń, że jestem już w Tajlandii trzy tygodnie. Pieczątka w paszporcie pozwala na miesiąc pobytu, mam więc jeszcze tylko około tygodnia na legalne zwiedzanie, potem zamieniam się w nielegalnego imigranta. Wolałbym tego uniknąć, więc powoli zbieram się do opuszczenia tego pięknego kraju. Zostało mi już tylko jedno odkrycie, ostatni port na południu Tajlandii, znów nad Oceanem Spokojnym, tyle że trochę tam daleko i dojazd nie taki łatwy. Rozbiłem więc podróż na dwa etapy i dziś ruszyłem ku w sumie tak trochę na oślep wybranemu miastu mniej więcej po drodze, gdzie dojazd był prosty – Hat Yai. Oczywiście nigdy o tym miejscu wcześniej nie słyszałem i nie przeprowadziłem żadnego rozeznania – lubię być w podróży zaskakiwany 😝. Choć niekoniecznie w ten sposób, jak dziś rano, gdy booking poinformował mnie, że mój hotel, w którym właśnie przespałem noc, dał im znać, że nie pojawiłem się w nim i w związku z tym ściągną mi kasę z karty (a płaciłem już im wcześniej gotówką). W recepcji znów siedziała niekumata po angielsku i przestraszona dziewczyna i już wiedziałem, że wytłumaczenie tej sytuacji będzie bardzo skomplikowane i czasochłonne. Bardziej kumata dziewczyna, która wzięła ode mnie kasę, ale nie zaznaczyła tego, co trzeba, w systemie miała dziś wolne, a kiedy w końcu do niej zadzwoniliśmy zaczęła coś ostro kręcić. Nie bardzo miałem czas na takie atrakcje, bo miałem przed sobą 5km spacerku na dworzec autobusowy, więc byłem już skłonny machnąć ręką, zapłacić te 20 zł więcej za noc, ale ostatecznie (chyba) kliknęły co trzeba w systemie i sprawa została zamknięta.

Na autobus na szczęście zdążyłem – okazał się być najbardziej luksusowym i okazałym ze wszystkich dotychczasowych, a fakt, że byłem jedyną białą twarzą przy niemal komplecie pasażerów, nie przeszkadzał mi nic a nic. Dał mi pewne podejrzenia co do miasta, do którego jechałem, które faktycznie po przybyciu potwierdziły się – nie jest to nic a nic turystyczne miejsce 😃. Google mówi, że ma ponad 150.000 mieszkańców, ale w moich odczuciach jest dużo mniejsze – już kilometr od centrum wszedłem w wiejskie zarośnięte palmami z bananami uliczki, gdzie nibyczaple uciekały z krzaków, gdy je mijałem. Przy moim hostelu spacerował dumnie mocno kolorowy kogut, dużo jest ptaków i kotów. Na horyzoncie góry, obok jeziora, ale do morza jakieś 30 km, więc turyści nie mają tu po co zaglądać. Mój hostel okazał się być samoobsługowy – na drzwiach znalazłem namiary na wifi, po połączeniu się na mailu ukazało się hasło do domofonu i instrukcja, gdzie znajdę swój klucz (zdjęcie szafki z obrysowaną kółeczkiem szufladą). Śpię w pokoju 6-osobowym, ale jestem jedynym gościem, więc pełne luksusy. Zrobiłem pranie, wyschło w godzinę, ruszyłem na miasto na zwiedzanie i rozeznanie. Do oglądania za dużo nie było, ot zwykłe, prowincjonalne, tajskie życie, na szczęście to dla mnie nadal ma posmak egzotyki, więc te 20 km w nogach jakoś same się wyrobiły. Wyszedł mi więc w końcu w miarę spokojny dzień, bez większych emocji – tyle co z każdym obrotem koła autobusu przez te pięć godzin jazdy biłem swój rekord najbardziej na południe wysuniętego punktu na Ziemi, gdzie dotarłem – do równika jest już naprawdę niedaleko!

Subskrybuj
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

fajnie ze dajesz z różnych sklepów zdjęcia itp. mozna zobaczyc co mają w sprzedaży. że wiedźmina mają to się nie spodziewałem :). a ta Fanta zielona to jaki smak miała?

JRK

Mieszanka, ale przepyszna

Magda

Zdj. 12 – combretum indicum, znane jako pnącze Rangum lub cudacznik indyjski.