Kuala Lumpur

Hostel wybrałem oczywiście najtańszy i był mocno zatłoczony, w teorii powinno być mi więc ciężko zasnąć przez hałas tych wszystkich współlokatorów. Ale kluczem do sukcesu w takich warunkach jest totalne zmęczenie. Padłem spać i nic mnie nie obudziło aż do samego poranka. Na dziś zaplanowałem cały dzień na zwiedzanie stolicy Malezji. Kuala Lumpur to ogromne miasto (2 mln, a z przedmieściami 7 mln mieszkańców) i podczas gdy Malezja jest państwem muzułmańskim, to tu mieszka bardzo dużo innowierców. „Moja” dzielnica jest na przykład hinduska – wszędzie indyjskie knajpy, sklepy, księgarnie, ludziska w turbanach i z kropkami na czole. W krajach islamskich, a więc i tu, trwa właśnie Ramadan – święty miesiąc postu, gdzie wierni powinni od wschodu do zachodu słońca nie jeść, ani co gorsza nie pić, nawet wody. Przy prawie 40 stopniach upału jest to spore wyzwanie i mimo że w teorii miesiąc ten ma służyć modlitwie i wewnętrznemu wyciszeniu, to z moich obserwacji wynika, że prowadzi głównie do zwiększenia stopnia podkurzenia i agresji. Zwłaszcza wobec niewiernych jak ja, pijących sobie zimniutką Pepsi, podczas gdy oni do chwili, gdy będą mogli zmoczyć usta, muszą czekać jeszcze 10 godzin. Ale póki co nikt mnie jeszcze na ulicy nie opluł, jak mi się to podczas innego ramadanu w Maroko zdarzyło. Staram się z tym piciem chować zresztą i zachowuję się jak student z puszką piwa w parku, pociągając z butelki schowanej w worku stojąc w cieniu drzewa 😃. Aczkolwiek, jak wspominałem, innowierców tu sporo – Hindusi, buddyści mają ramadan gdzieś i stołują się po knajpkach w swoich dzielnicach bez krępowania. Przysiadłem się w jednym z takich miejsc do jakiegoś zdaje się Chińczyka, który bardzo się ucieszył i rozpoczął ze mną ożywioną dyskusję. Temat zszedł w którymś momencie na Ukrainę – i jeśli pan reprezentuje pogląd większości – są tu po stronie Rosji. Winę za wojnę według niego ponosi USA, Rosja tylko się broni i jedyny sposób na zakończenie wojny i pokój to podbój Ukrainy, która według niego jest zbuntowaną (bo podburzoną przez Stany) prowincją Rosji. Nawet nie starałem się panu tłumaczyć, że Polska tłukła się z Rosją kilkaset lat przed powstaniem USA – ale ciekawie jest wysłuchać perspektywy człowieka z drugiego końca świata. Wracając do mieszkańców – jeszcze 120 lat temu była to chińska wioska z 20.000 ludzi, więc skok ilościowy w te 100 lat był gigantyczny. Google podpowiada, że Malajów i Chińczyków jest po 40%, Hindusów 10% i Chińczycy przestali być większością raptem 20 lat temu. Islam wyznaje 45%, buddyzm 32% kualalumpurczyków. Tyle mądrości z netu 😅.

Jak to mam w zwyczaju, staram się poznać nowe miejsce, maltretując nogi – czyli wyrabiając po nim kilometry, jak się da, to po takich mniej reprezentatywnych dzielnicach. I zamiast jechać do ścisłego centrum, ruszyłem kilkanaście kilometrów, opuszczając w którymś momencie miasto. Po drodze poza panem Chińczykiem widziałem jaszczurkę, która wskoczyła na gałązkę krzaka jak wiewiórka – nie wiedziałem, że bestie są aż tak skoczne! A właśnie – jeszcze wracając na moment wspomnieniami do Tajlandii – zaskoczyło mnie, ile ja tam widziałem wiewiórek – i to w wielu kolorach. Nie wiem czemu założyłem, że małpy i wiewiórki nie mogą żyć w tym samym miejscu 😃. Dobra, wracamy do Kuala Lumpur. Nogi poniosły mnie do miejsca zwanego Batu Caves – kompleks ogromnych jaskiń z hinduskimi świątyniami w środku. Jaskinie naprawdę przestronne, z dziurami w dachu wpuszczającymi światło i powietrze – wymarzone miejsce dla człowieka pierwotnego. Wejście jest dość wysoko i prowadzą do niego strome schody, pomalowane we wszystkie kolory tęczy. Po schodach i ich okolicach biegają oczywiście małpki, z góry doskonały widok na panoramę KL. Estetyka hinduska jest dla mnie niesamowicie śmieszna, nie umiem się zmusić do brania jej na poważnie – te wszystkie bóstwa słonie, bóstwa małpy, bóstwa z wieloma rękoma, wąsate bóstwa – wygląda jak parodia, nie religia. A wiernych i tak było sporo – kapłani tylko w przepaskach biodrowych, z gołymi torsami, pokryci rytualnymi malowidłami chyba z popiołu naznaczali czoła zebranych (kropki ale i poziome kreski), nosili ogień i tłukli w gongi. Robiło to spore wrażenie, zwłaszcza że nad nimi rosła skała na kilkadziesiąt metrów, porośnięta tropikalną roślinnością, a wierne ubrane były w tradycyjne i zdobione stroje z Indii – sari… Gdyby nie elektryczne wiatraki, które psuły nieco efekt wizualny, mógłbym mieć wrażeniem, że jestem te kilkaset lat w przeszłości. Ze świątyni wróciłem do hostelu pociągiem, chwilę odsapnąłem i znów wyruszyłem w miasto. Nie ma litości dla podróżnika złaknionego wrażeń – trzeba zasuwać od świtu do nocy 😃.

Tym razem skierowałem się do samego centrum – i było to zupełnie inne przeżycie. KL jest faktycznie ogromne – mnóstwo wieżowców, szalony ruch uliczny, zielone światło dla pieszych jest powszechnie ignorowane, motory dodatkowo lubią wjechać na chodnik, rozpędzić i sterroryzować pieszych, żeby sobie skrócić drogę, ominąć korek albo światła. Nie ma lekko, trzeba być czujnym i nie ufać nikomu za kółkiem czy kierownicą 😃. W samym centrum znalazłem symbol miasta – dwie wysokie bliźniacze wieże. I dziesiątki innych drapaczy chmur – miejsce bardzo przypomina Dubaj. Centrum handlowe też ogromne, ale większe wrażenie zrobiły na mnie okoliczne bazary, ciągnące się kilometrami sklepiki, budki, namioty i stragany. Mnóstwo ciuchów, kilkaset sklepów z ubraniami – kto to wszystko kupuje? Zapewne najbardziej interesuje was sytuacja z gierkami w Malezji – jest kiepsko, w sprzedaży (malutkie stoisko w supermarkecie elektronicznym wysokim na 6 pięter) ledwie kilka najnowszych gier ze Switcha i PS5 w cenach wyższych niż u nas.

W drodze powrotnej minąłem pierwszy katolicki kościół – ofortyfikowany porządnie, z drutem kolczastym zamiast ogrodzenia. Oko przykuła tablica z ogłoszeniami i zdjęcia parafian – wszyscy z Indii. Dogooglowałem – i faktycznie – chrześcijanie w KL to głównie przybysze z Chin i Tamilowie z Indii i Sri Lanki. Huh. Cały dzień też wisiała w powietrzu burza – wilgotność była najwyższa, jaką dotąd odczułem – nawet ze dwa razy błysnęło, ale ostatecznie deszcz nie spadł – ale okulary miałem niemal cały czas zaparowane. Mimo to szło mi się całkiem spoko i dzień kończę z wynikiem 30 km na nogach. Mogę chyba zacząć się przechwalać, że po dwóch miesiącach w tropikach zaaklimatyzowałem się!

Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

ciekawe jak te kolorowe schody wyglądają w nocy, wtedy mógłbys cyknąć fotkę 🙂 (ps jak w nocy masz problem (wspominałeś ostatnio) to oprzyj telefon o cos stabilnego w pionie czy w poziomie (ściana, lampa, murek, płot) a nie rób z ręki)

Magda

Zdj. 22 i 23
W Kuala Lumpur, na wieżowcu Petronas Towers rozgrywa się akcja filmu “Osaczeni” (“Entrapments”) z roku 1999. Główne role grają Sean Connery I Catherine Zeta-Jones. Oglądałam kilka razy, ale wróciłam, aby sobie odświeżyć widoczki z Malezji, które pojawiają się w filmie.