Cieśnina Malakka

Wystarczy tego wielkiego miasta, pora wybrać się do nieco mniejszego, o nazwie swojsko brzmiącej dla tych, którzy grali w Assassin’s Creed Odyssey albo znają te kilka słów po grecku – Malaka! Po niezbyt dla odmiany przespanej nocy (jakiś typ głośno chorował i co chwilę budził wszystkich) wsiadłem w metro i ruszyłem na dworzec autobusowy. Po drodze rzuciła mi się w oczy ciekawa nazwa stacji metro – coś tam coś tam Samsung Galaxy. Wsadzenie marki w nazwę przystanku jest genialnym pomysłem marketingowym i tylko żal, że nie ja na niego wpadłem. Drugie metrowe spostrzeżenie – na telewizorkach w wagonach leciały dwa zapętlone filmy reklamowe – jeden autoreklama pociągów, drugi wzywający do działania w sprawie Palestyny.

Mój autobus kosztował niecałe 10 złotych, trasa miała nieco ponad 100 km, więc trwała dwie godziny. Nie licząc półgodzinnego spóźnienia, ale na takie coś już dawno w tej podróży przestałem zwracać uwagę. Dzień transferowy zawsze skazuję na straty i nic więcej w nim nie planuję. Trasa prowadziła przez mocno pofałdowane i mocno zielone tereny – dominującą rośliną za oknem były palmy oleiste. I o ile wygląda to super, to oznacza to również, że naturalna dżungla wraz z całą zwierzyną została zaorana pod te lasy uprawne. Jest to spory problem w tej części świata, zwłaszcza na pobliskim Borneo, gdzie te plantacje prawie przyczyniły się już do wymarcia orangutanów. Jedynym pocieszeniem był fakt, że w tym rejonie śmieci przy drodze było zdecydowanie mniej – to już poziom polskich poboczy.

Do Malaki dotarłem koło 14, zrobiłem sobie godzinny spacerek do hostelu (słaba trasa, brak chodników dla pieszych, ruch spory) i padłem w mojej kapsule. Mój ulubiony typ dormu – obudowana z każdej strony trumienka do spania, więc prywatność spora i nikt mi w nocy nie będzie światłem po oczach świecić. Zrobiłem też szybki spacerek po mieście, dotarłem nad morze, ale uczciwe zwiedzanie planuję na jutro i wtedy coś więcej o mieście napiszę. Nad morze, które tu występuje pod postacią Cieśniny Malajskiej, nie było tak łatwo dotrzeć. Znów zabudowane hotelami i portami. Ale znalazłem jedno dojście – meczet na pobliskiej wyspie. Tyle, że nie miałem długich spodni i musiałem za 5 zł wypożyczyć takie szarawary. Nie umiałem ich ubrać i jakiś typ mi pomógł (zapięcie dziwne) i mogłem ruszać. Zwiedzających sporo – głównie muzułmanów, meczet nad samym morzem, mnóstwo informacji o wierze na plakatach na zewnątrz. Z ciekawości zacząłem czytać, aż jedna z wycieczek podeszła do mnie, gostek pozdrowił Salem Alejkum, potem następny i następny. I zaczęli mnie indoktrynować, zachwalając walory islamu 😅. Z ciekawostek – i Jezus i Abraham byli prorokami Allaha i muzułmanami, islam rozlał się na cały świat na drodze pokojowej, bo był tak pełen prawdy i przejrzysty, Koran podyktował Mahometowi (który pisać nie umiał, ale nauczył się na pamięć i przekazał innym, którzy pisać umieli) inny znajomy z Biblii – archanioł Gabriel. Powiedzieli mi też, że chorzy i podróżujący mają dyspensę od postu w Ramadanie, więc jak coś moja podróż też mnie zwalnia z obowiązku. Ateistów już w Malezji nie zabijają, to robi już „tylko” 13 państw islamskich na świecie, a i to tylko wobec muzułmanów, którzy stracili wiarę, ale w sąsiedniej Indonezji ateiści nie dostają dowodów tożsamości. Bycie niewiernym jest ok, tylko całkowity brak wiary nie jest tolerowany. I prawie mnie chłopaki przekonali do nawrócenia, ale w drodze powrotnej zajrzałem do McDonald’s na lody i na drzwiach była karteczka, że w związku z ramadanem zakaz wstępu muzułmanów w godzinach postu – i jednak chęć zjedzenia zimnych McFlurry wygrała ze zmianą wiary.

Odkrycie #233 – #234

Wieczorem udałem się jeszcze na nocny bazar na starówkę – zaskakująco wielki i zatłoczony. Co ciekawe, większość turystów w Malace to Azjaci – Chińczycy, Japończycy, Koreańczycy i Hindusi. Białą twarz widziałem na co setnej mijanej osobie zaledwie. Bazar genialny – mieli tam wszystko. Od sklepów i stoisk z antykami, numizmatami, zabawkami, po wszelkie rodzaje żarcia. Duże sklepy i rozkładane stoiska, szedłem sobie w gąszczu ludzi, wdychałem zapachy z mijanych palenisk, grilli, pieców i kotłów, patrzyłem na nieznane potrawy, słuchałem pana, który usiłował mnie zaciągnąć na akupunkturę, zachwalając ją mi po chińsku, kątem oka widziałem całą salę tańczących Chinek, drugie oko i ucho skierowane do innego budynku, gdzie grała cała orkiestra – na kilkadziesiąt instrumentów, z bębnami i dyrygentem, jakieś orientalne melodie. Kilka kroków dalej kolejny muzyk z gitarą usiłuje coś śpiewać po angielsku, pan rozcina duriana i podstawia mi pod nos (nie śmierdział, takim tylko trochę może starym mango), w głowę kłuje mnie ziemniak na patyku z innego stoiska, a bokiem mija ryksza ozdobiona kilkunastoma Pikachu, oświetlona jak choinka i grająca jakąś rzewną melodię. Bodźce atakują wszystkie zmysły z każdej strony, ale nie jestem nimi przeładowany – wręcz przeciwnie, czuję, że jestem we właściwym dla siebie miejscu – chłonę to wszystko z ogromnym uśmiechem na twarzy – takiej Azji było mi właśnie trzeba.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments