Kraj nr 41

Druga nocka w prywatnym pokoju – zapewne ostatnia na jakiś czas, bo jadę w bardziej turystyczne, czyli zatłoczone miejsca. Na dworzec dotarłem godzinę przed czasem, a i tak się okazało, że kobitka podała mi złą godzinę i czekania były dwie godziny. Na dodatek autobus jechał z innego miejsca w mieście i zostałem z plecakiem wsadzony jako pasażer na motor i tam dowieziony. I tak stało się to, czego jak dotąd unikałem jak ognia – przejazdu przez duże tajskie miasto motorem. Wczepiony pazurami w siedzenie, balansując z wielkim plecakiem ciągnącym mnie w tył, patrzyłem z przerażeniem, jak śmigamy między autami, czasem pod prąd, czasem pędząc jak szaleńcy – tym, co mnie trzymało przy życiu, była myśl, że przynajmniej nie jadę tak do samego Kuala Lumpur 😃.

Autobus okazał się najbardziej okazały ze wszystkich dotychczasowych, fotele kładły się niemal do poziomu i nadal było miejsce na nogi, było nawet wifi i ładowanie telefonów i koce. Luksus na całego. Do granicy jechaliśmy w jakieś 8 osób, w miasteczku granicznym wszyscy wysiedli – granicę przekraczałem sam. Trochę dziwne uczucie, taki wielki autokar z dwoma kierowcami i ja sam – gdy weszli celnicy czułem się jakby szli po mnie 😃. Granica poszła niespodziewanie sprawnie i szybko, w kilka minut było po wszystkim. Bez kolejki, bez jednego słowa. Dostałem pieczątkę pozwalającą na pobyt w Malezji przez 90 dni, wizy tu nie potrzebujemy. Zaraz za granicą stanęliśmy na pierwszy postój i zeszło nam tam ponad godzinę – pojawili się nowi pasażerowie i już jechaliśmy pełnym autobusem.

Kraj nr 41 – Malezja

Zgodnie z moją przepowiednią, podróż nie trwała ani 5, ani obiecywanych 8 godzin, ale 12. Albo i więcej, bo gdy wjechaliśmy w Kuala Lumpur zaczęły się tak szalone korki, że pierwsze światła zajęły nam 10 minut. Wysiadłem więc, gdy przez okno zobaczyłem symbol metra – autokar pewnie tłukł się przez miasto kolejną godzinę. Ale droga nic a nic mi się nie nudziła. Najpierw jechaliśmy przez zielone pola uprawne, ale potem przez wiele godzin przez góry i dżunglę. Ha – w Tajlandii myślałem, że widziałem i byłem w gęstej dżungli – to, co mi dziś pokazała Malezja, to inny poziom dżunglowatości. Postrzępione góry, zarośnięte tak gęsto, że bez buldożera nie przejdziesz, dodatkowo pokryte przypadkowo rozrzuconymi kłębami mgły – wypisz wymaluj jak z okładki National Geographic. Godzinami siedziałem z nosem wklejonym w okno, wizualizując sobie próbę przeprawy przez te tereny. Trochę szkoda, że zaraz koło autostrady, którą jechaliśmy zalegały tony śmieci – psuło to ogólny obraz – ale pocieszałem się, że na tych szczytach na pewno plastik nie zalega, bo ludzka noga tam od dawien dawna nie stanęła. Tak czy siak, cieszę się, że tędy jechałem – i to za dnia, a nie nocą, bo szkoda by było te wszystkie widoki przegapić.

Do hostelu dotarłem wspomnianym wcześniej metrem w kilkanaście minut – okazało się, że mój pokój jest na 25 piętrze, więc widok za dnia może się okazać ciekawy. Teraz padam na twarz, a jutro ruszam na zwiedzanie miasta. Wizytę w 41. kraju na szlaku uważam za rozpoczętą.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments