Kasa i kondycja

Dodzwoniłem się do kadr i poznałem okrutną prawdę o moim czerwcowym wynagrodzeniu 😀. I motywacja do dalszej pracy od razu mi spadła ;D. Co w połączeniu z faktem, że dziś siedzę tu 15y dzień z rzędu dało bardzo niefajną mieszankę. Okazało się bowiem, że to co już dostałem na konto to nie 66% całości, jak zakładałem, a 99%. Pobrali mi zaliczki na zamrożenie… 51,61 zł, ponieważ to właśnie stanowiło 1/3 mojej prowizji. Czyli „normalnie” zarobiłem w czerwcu ciut ponad 150 zł. Od tej kasy „wyrównującej” na gębę zaliczki zamrożeniowej nie pobierają. Wychodzi więc na to, że zapłacili mi za około 200 godzin pracy po minimalnej stawce ustawowej – czyli za pracę od poniedziałku do soboty włącznie po 8 godzin. Pracowałem więcej, czyli jednak ileś tam godzin spędziłem w pracy za darmo i bez wynagrodzenia. No i były to nadgodziny, za które nikt mi wyższej stawki nie płacił. Gdybym tyle czasu co Lotto oddał Biedronce, miałbym dużo więcej kasy. Ale pewnie też więcej bym się narobił, bo tu jednak głównie siedzę 😀. Niemniej jednak delikatny niesmak i rozczarowanie pozostają. Samą pracą tutaj na wyjazd oszczędności nie zrobię, teraz już to jasne.

No właśnie, kasa. Moje wstępne założenia są takie, że na cały rok wyprawy dookoła świata potrzebuję 100 zł na dzień. Uśredniając oczywiście. Inne są ceny życia w Indiach, inne w Norwegii, inne w Argentynie. Ale jest to całkiem realna średnia. Moje wydatki codzienne dotyczyć będą spania, żarcia i transportu. W sumie oszczędzić nie da się tylko na jedzeniu, bo to element obowiązkowy, ale ze spankiem i transportem można już kombinować – przespać się za darmo w namiocie, podjechać gdzieś stopem. I zaoszczędzone pieniądze (z tej niewydanej stówki) przeznaczyć potem na jakiś większy wydatek typu bilet na pociąg, prom, samolot, czy wejście do muzeum. Inna kategoria wydatków to te długoterminowe i nie do obejścia – ubezpieczenia i wizy. Jeszcze nie wiem, czy też je wliczać do tych 100 zł dziennie, czy zrobić im osobną kategorię. I to się tylko tak wydaje, że 100 zł dziennie to jest spory wydatek. Jak dobrze policzyć, to tyle kosztuje mnie życie w Polsce – tu też trzeba zjeść, zapłacić ratę kredytu za mieszkanie, zapłacić co miesiąc za wodę, gaz, prąd, telefon, internet, śmieci, podatki od nieruchomości i gruntów. Mam nadzieję pozbyć się tych opłat, przerzucając je na osoby które na czas mojej nieobecności wynajmą moje mieszkanie (ale o tym pewnie zrobię osobny wpis, bo to grubszy temat).

Widoczek z dzisiejszego spacerku

Jakby jednak nie liczyć – jeśli chcę podróżować przez rok, przy 100 zł dziennie potrzeba mi będzie 36.000 zł. I to już brzmi trochę gorzej i trochę ogromniasto. Ale już 3.000 zł miesięcznie zdecydowanie lepiej. Nie wspominając o tym, że najchętniej przeciągnąłbym tą podróż do dwóch albo i trzech lat. Na dzień dobry, startując z wyprawą, nie potrzebuję od razu całej kwoty. Kalkuluję, że bezpiecznie będzie wystartować już z 10.000 zł na koncie. A jeśli start jest na wiosnę 2022, to mam 10 miesięcy na zdobycie środków – czyli te 1000 zł miesięcznie. Wszystko i tak wyjdzie już podczas wyprawy – na Camino odpadną koszty transportu, bo będę tylko szedł, więc zostanie tylko opłacenie noclegów (8-12 euro w schroniskach, czasem są darmowe albo wezmę już tam ze sobą swój namiot i np. spanie w płatnym schronisku co trzecią noc) i żarełko (makaron z supermarketu i pulpety na kuchni w schronisku to też jakieś 2 euraki). Jeśli zajrzę do siostry w Kanadzie, to posiedzę z tydzień, żrąc to czym mnie nakarmi i nie płacąc za nocleg 😀 i już wpadają kolejne oszczędności.

Najpewniej najdrożej wyjdą mi opłaty za bilety lotnicze. Ale i tu można kombinować – jeśli się da, to pokonać odległość drogą lądową, a jak się nie da, na przykład przy skoku do Ameryki – szukać tanich połączeń. Podczas poprzedniej wizyty na Azorach (do których doleciałem za jakieś śmieszne pieniądze z Lizbony) wypatrzyłem też śmiesznie tanie loty do Kanady, które z Polski były trzy razy droższe – w sumie ma sens, bo Azory już w połowie Atlantyku i droga krótsza, a pewnie i chętnych na latanie stamtąd dużo mniej 😀. Tak samo loty z Hiszpanii do państw hiszpańskojęzycznych w Ameryce Południowej i z Portugalii do Brazylii – też dużo dużo tańsze. Jak się trochę pokombinuje, to da się i tu oszczędzić. I takie długodystansowe loty to będzie jedyny moment, gdy dam się namówić na kontrolowanie upływu czasu i dostosowywać do nich mój program wyjazdu – cała reszta będzie już bardziej wyluzowana. No dobra, jeszcze ograniczenia czasowe w wizach będą mi ten sielski obrazek bezstresowego podróżowania bez patrzenia na kalendarz psuły 😀.

Jedną z rzeczy, które mi moja codzienna długogodzinna praca popsuła to treningi. No, może to trochę za duże słowo, bo czynność którą staram się wykonywać, to zwykły spacer po okolicznych puszczach, ale trening brzmi dumniej ;D. Plan na ten rok zakłada przejście po tychże lasach 1000 km. Jest to dość nisko postawiona poprzeczka, bo w Hiszpanii zdarzało mi się tyle robić w jeden miesiąc i to z obciążeniem, ale mimo wszystko i tak w obecnych warunkach nie idzie to zbyt łatwo. I nie ma oszukiwania w stylu „wyjście do sklepu i pracy też się wlicza do spaceru”. Musi być specjalnie zorganizowane wyjście do lasu, tylko takie zalicza mi się do całości. Dzieląc 1000 km przez 365 dni w roku wychodzi że średnio powinienem tuptać po 2.5 km dziennie – i mniej więcej tak się udaje/udawało. Mam tuż za domem wspomnianą już puszczę i kilkanaście albo i kilkadziesiąt kombinacji ścieżek po najbliżej okolicy, ale byłem już chyba na każdej możliwej, więc ciut się zaczyna już nudzić 😀. Choć też nie do końca, bo jednak fajnie obserwować to samo miejsce w różnych porach roku – w zimie było biało (w końcu!), na wiosnę mocno mokro, teraz przepiękna zieleń i pokrzywy po szyję na ścieżkach, którymi w styczniu można było na luzaku przejść. Wczoraj drogę przebiegła mi sarenka, na dodatek popatrzyła na mnie, stwierdziła, że jestem cienias, a nie zagrożenie i jak gdyby nigdy nic zaczęła podjadać liście z krzaczora. Stałem bez ruchu aż sobie spokojnym krokiem odeszła w gęstwinę. Staram się co te 2 dni zrobić te 5 km i póki co, od początku roku mam wydeptane 561 km. W lipcu tempo mi spadło, jako że chodzę tylko w soboty i niedziele – jak się wraca o 20, je obiad, to już na łażenie zostaje za mało czasu i chęci. Wczoraj pyknęło 9, dziś 12, więc jakby tygodniową normę wyrobiłem.

Jest fachowo – zrobione kilometry wrzucam do excela – im wykres niżej, tym lepiej .

Powoli mi się też wizualizuje początek mojej wyprawy na przyszłą wiosnę. Obecna wizja zakłada start w Hiszpanii – od właśnie tuptania z plecakiem kolejnego Camino – coś koło 1000 km właśnie. Najprawdopodobniej będzie to trzecie podejście do trasy południowej, z Sevilli czyli Camino La Plata. Pierwsze dwie nieudane próby miały miejsce w 2017 i w 2018, w pierwszej pokonały mnie upały i żmija ,w drugiej, w sumie nie pamiętam, chyba mi się znudziło? 😀 Tym razem zbieram ekipę, więc o nudzie nie będzie mowy. Start kwiecień/maj, czas na przejście – zapewne około miesiąca, jeszcze nie wiem czy już tam będę zabierał namiot, czy jednak burżujsko nocował w schroniskach – będzie zależne od tego, jak Hiszpania upora się z covidem do przyszłego roku – póki co, w tym mają jeszcze obostrzenia i tylko 50% miejsc w schroniskach dostępna. A bawić się w wyścigi przed innymi idącymi żeby tylko zaklepać łóżko do spania nie chcę – ma być bez spiny i na luzie, a nie wyścig pielgrzymich szczurów 😀.

Wstępny plan na początek wyprawy.
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments