Walę tynki

Jednym z największych problemów związanych z faktem, że muszę wynająć mieszkanie jest fakt, że ja w nim mieszkałem przez ostatnie pięć lat 😀. A delikatnie mówiąc sprzątanie nie jest moją ulubioną czynnością na świecie. Nie czuję potrzeby co sobotę szorować wszystkich kurzy, myć okien i skrobać kibelka od środka. Takie atrakcje są dobre, jak jest ku temu jakaś grubsza potrzeba. No i niestety pokazywanie mieszkania obcym osobom w celu zachęcenia ich do zamieszkania w nim jest taką potrzebą. Zacząłem więc od wyszorowania tego nieszczęsnego kamienia z muszli klozetowej (obrazków wam oszczędzę), kilka godzin spędziłem też rozkręcając prysznic (ściągane drzwiczki i inne elementy) i doprowadzając do stanu nie budzącego grozy ( tu obrazka nie pożałuję). Od jakichś dwóch lat miałem też połamany podczas wizyty rodziców (pozdrawiam !) chwytak na rączkę do prysznica. I w końcu nadszedł czas zakupu nowego i wymienienia go.

Moja wersja oficjalna zapuszczenia się jest taka, że trenowałem przed warunkami w Azji Południowo-Wschodniej (obrazki przed i po).

W kilku miejscach otłukły mi się też tynki na ścianach i w kolorowych farbach świeciły brzydkie białe dziury. Moje zdolności złotorączkowe do robót domowych są jednakże zbliżone do zera i sam bym sobie z tym nie poradził (znaczy musiałbym sporo na youtube się dokształcić i coś bym pewnie zrobił, ale nic a nic mnie ta wizja nie pociągała). Szczęśliwie jednak mój sąsiad dostał kilka dni temu w pracy w głowę belką, głowa rozcięta, L4, więc siedział w domu, a na dodatek szok po uderzeniu był tak duży, że sprawił, iż moje zaproszenie do robót domowych uznał za dobry pomysł. Jednak z głową nie ma żartów…

Robota wre

Jak się okazało, sprawa nie była taka prosta. Jego fachowe oko oceniło, iż tynki i zaprawy mam jeszcze sprzed wojny (oprócz pokoju komputerowego, który był remontowany) – strasznie kruche, mocno wchłaniające wodę – i stąd kruszące się na potęgę. Zwłaszcza w okolicy kaloryferów. Na porządny remont nie mam teraz czasu ani kasy, to będzie musiało poczekać do mojego powrotu, zdecydowaliśmy się więc na załatanie dziur metodą na partyzanta, z pełną świadomością, że w następnym sezonie grzewczym to wszystko znów się posypie.

Dumny z siebie JRK na zakupach w markecie budowlanym.

Ściany stawiły zaciekły opór. Malutkie dziurki po jednym dotknięciu nawet pędzlem zrywały ze sobą całą okolicę. Zakup 2,5 kg gładzi szpachlowej, który wydawał się ilością mocno przesadzoną na kilka milimetrów otworków do wypełnienia, okazał się niemal niewystarczający.

Mała dziurka ze zdjęcia po lewej trochę się rozrosła.

Plan zakładał, że malutkie dziurki łatwo będzie pokryć farbą. Nie mieliśmy co prawda podobnych kolorów, ale przy niewielkich otworach nie miało to stanowić problemu. Przy półmetrowych prostokątach na ścianach trochę się to już zaczęło rzucać w oczy. I to tak, że zacząłem się zastanawiać, czy stan początkowy nie był tak naprawdę mniej estetycznie przykry oku 😀. Kumpel też doszedł do tego wniosku i mimo obrażeń głowy zachował na tyle przytomności umysłu, by wydobyć ze mnie przyrzeczenie, że nie przyznam się, że on to robił, bo mu to zmiażdży reputację zawodowca 😀. Jak coś, to ja sam to wszystko szpachlowałem i malowałem, nie wydajcie go.

Ale kolorki to ja mam u siebie swoją drogą dość niestandardowe.
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments