Kraj nr 7

Tak jak wczoraj nie było w sumie o czym pisać, tak dziś będę musiał robić streszczenia, żeby epopeja nie wyszła – tyle się działo 😱. A to jeszcze nawet nie koniec dnia, jeszcze jedna spora atrakcja przede mną! Ale zacznijmy od początku…

Po zbyt krótkim śnie (jakieś 4 godzinki max) zostałem brutalnie wyrwany do rzeczywistości – deszcz akurat litościwie przestał padać, więc na autobus dotarłem bez zbędnych dram. Co ciekawe, autobus się spóźnił i nikt poza mną na niego nie czekał, więc miałem trochę stresa, czy aby jestem w dobrym miejscu i o właściwej porze. Ale jednak tak, co dowodzi, że nawet szwajcarskie zegarki kierowców czasem zawodzą. A tak serio, autobus jechał z Paryża i miał w sumie prawo po drodze zgubić na takim odcinku trochę minut. Jak tylko ruszyliśmy, rozpadało się – Szwajcaria płakała na mój wyjazd.

Ruszyliśmy w Alpy, miałem w planie pospać, ale widoki nie pozwalały – góry w deszczu też wyglądają pięknie – chmury w dolnych partiach mocno poszarpane, mgła wyglądająca jak kilkadziesiąt poszarpanych kulek zamiast jednej masy, górskie potoki zamienione w rozpędzony żywioł, coś pięknego. Przejechaliśmy cudem inżynieryjnym – Tunelem pod Mont Blanc – prawie 12 km przez skały, ze świadomością, że nad głową jest prawie 5 km góry. Zbudowanie piramid przy czymś takim to bułka z masłem. Po drugiej stronie gór czekało już na nas słonko, włoska granica i niespodziankowy patrol graniczny. Znów dwie osoby zostały wyciągnięte z busa (a jechało nas mało, jakieś 12 osób) i już do nas nie wróciły. Jedna to w sumie się nie dziwię, bo gdy weszli celnicy i poprosili o paszporty, typ powiedział, że nie ma dokumentów i prosi o azyl we Włoszech. I potem już nic nie chciał więcej mówić i nic nie rozumiał. Swoją drogą, chyba lepiej by mu było zostać w Szwajcarii, jak szukał schronienia? No nic. We włoskich Alpach – widoki jeszcze lepsze – słonko, góry, doliny, znów rzeki, mnóstwo zameczków i fortów na wzniesieniach (jak nie było tuneli, to broniły jedynych wejść do dolin i miały spory sens) i w końcu – krowy. Brakowało mi ich w Szwajcarii – ale są głównie w niemieckich kantonach, a ja byłem we francuskim. I od razu było widać, że to krowy szczęśliwie, pasły się na tak bujnej i zielonej trawie, że aż mi ślinka na jej widok ciekła – nie to, co hiszpańskie spalone słońcem karłowate źdźbła – tutaj krowy miały falujące jak morze łany sięgające im do kolan. Nic dziwnego, że alpejskie mleko taka pychota. I czekolady!

W którymś momencie Alpy skończyły się jak ucięte nożem i wjechałem w ciągnące się po horyzont płaskie tereny północnych Włoch. Te najbogatsze ich regiony. Do Mediolanu dotarliśmy z godzinnym opóźnieniem (przez postój na granicy) i od razu wskoczyłem w metro, którym przejechałem calutkie miasto, przez niemal godzinę, kierując się na północ. Stamtąd, przedmieściami, spacerując w pełnym słońcu i już tęskniąc za genewskim chłodkiem i deszczem, doczłapałem do miasteczka zwanego Monza. Po kiego grzyba, zapytacie? Ano, wysłało mnie tu UWO, gdyż tu przechowywane jest kolejne odkrycie – Żelazna Korona Lombardów, czyli 1500-letnia korona władców włoskich, zakładana od samego Karola Wielkiego przez Barbarossę i nawet Napoleona. Jej wiek został potwierdzony przez naukowców, fakt, iż podobno ma w sobie gwóźdź albo i dwa z krzyża Jezusa – pozostaje w kwestii wiary. Okazało się jednak, że nie tak łatwo zobaczyć koronę – musiałem poczekać 1.5 godziny na oficjalną grupę z włoskim przewodnikiem. Czas oczekiwania spędziłem wyjątkowo niestandardowo – biorąc udział w mszy po włosku. Trochę za późno się gapnąłem, że to na dodatek pogrzeb z trumną wystawioną pod ołtarzem, ale było już głupio uciekać. No i było tam tak chłodno i przyjemnie (plecak zostawiłem pod opieką muzealników). Msza miała kilka różnic do polskiej – nie było klęczenia, komunia była podawana do wyciągniętych rąk, ale reszta identyko – i całkiem sporo rozumiałem z jakiegoś powodu. Na koniec kilka osób przemawiało i po każdej takiej akcji dostawali brawa – też ciekawy zwyczaj, bicie brawa na pogrzebie. Niestety, nie obeszło się bez przypału, bo podczas kazania… usnąłem. Ksiądz mówił tak miarowo i śpiewnie, a ja byłem już tak zmęczony i niedospany, że w którymś momencie odpłynąłem. Nie wiem na jak długo, nie wiem, czy nie chrapałem i nie wiem co mnie obudziło – ale pół kościoła patrzyło w tym momencie na mnie. A co jeszcze gorsze – po zakończeniu mszy rzuciłem okiem na wystawioną tablicę – okazało się, że zasnąłem na pogrzebie… Capone 😱.

W końcu przyszedł czas na koronę. Babka od razu zastrzegła, że robienie zdjęć jest absolutnie zakazane, więc nic nie pokażę tu 😭. Poszliśmy za nią… do kościoła. Do jednej z kapliczek, która była zasłonięta kotarą. Już wcześniej mnie zaintrygowała i zaglądałem tam przez szpary. W środku – trzy ściany pełne malowideł historycznych i wielki ołtarz. A na nim mała wisząca korona, która już wcześniej podglądnąłem. Babka przez 15 minut omawiała malowidła po włosku (mi dała pomoce naukowe po angielsku do czytania), a ja plułem sobie w brodę, że niepotrzebnie wydałem kasę. Ale jednak nastąpił twist fabularny. Babka zasłoniła kotary jeszcze szczelniej, wcisnęła tajny przycisk i z ołtarza wyjechał sejf, po otworzeniu którego dopiero wyjechała w szklanej gablocie korona. Uff, ostro trzeba było zapracować na to odkrycie, ale dzięki temu jest cenne i radość ze zdobycia spora 😜.

Znów na piechotkę wróciłem do Mediolanu (licznik pokazał 13 km), szybko zrobiłem rundkę po centrum – bardzo znany plac z katedrą i galerią handlową, Mediolan to światowa stolica mody itd itp – już tu byłem dwa razy w ostatnich kilku latach, więc mogłem to obczaić po łebkach w ramach tylko odświeżenia. Moim celem była kolejna biblioteka w kolejnym kraju – tym razem nie narodowa, a ambrozyjna? (Ambrosian Library). Przy bibliotece znajduje się muzeum, w którym największym skarbem jest kolejne odkrycie z UWO – tym razem obraz. Normalnie bym nie zdążył, ale akurat w czwartki muzeum jest otwarte po nocy – aż do godz. 22. Ilość dzieł sztuki w środku – i ich jakość (w sensie rozpoznałem sporo nazwisk, mieli nawet Vinci, Raphaela i Brueghela) pozytywnie mnie zaskoczyła. I fakt, że byłem tam tylko ja i jeszcze jeden zwiedzający (ale nie wchodziliśmy sobie w drogę, widziałem go trzy sale za mną). I to, że ochrona była skromna i w wielu salach nie patrzono mi na ręce. Zupełnie inne wrażenia niż w Luwrze. I fakt, że zwiedzało się po ciemku – światła były zgaszone, okna zasłonięte, a obrazy podświetlone. Miało to swój klimacik – i nawet takiemu artystycznemu laikowi jak mi – podobało się i nawet czasem puls przyspieszał 😜. Na dodatek, w zbiorach były nie tylko obrazy – najfajniejsza była część z randomowymi przedmiotami, coś jak z mojej kolekcji „fajnych bajerów” z dzieciństwa – czyli fajne kamienie, muszelki, patyki. Tutaj też – obok rękawiczek Napoleona spod Waterloo, leżał płaszcz Indian z Amazonki, zasuszony gryzoń, kawałki rafy koralowej, cała masa figurek Sziwy, dużo monet – takie zbierackie mydło i powidło.

Odkrycia #58 – # 59

Trzeciego mediolańskiego odkrycia nie zdobyłem i chyba nieprędko, jeśli kiedykolwiek, zdobędę – to kolejny Vinci, chyba najsłynniejszy – Ostatnia Wieczerza – od czasów spopularyzowania przez Browna w Kodzie da Vinci, bilety wstępu kosztują, bagatelka 99 euraków. A chyba i tak czeka się na wolny termin dość długo.

Tymczasem wybiła godzina 22, siedzę na placu pod katedrą i dumam nad swoją przyszłością. Nie udało mi się tu znaleźć noclegu, który by mnie nie zbankrutował (mają jakieś mecze i koncerty, wszystko zajęte), mój autobus wyjeżdża stąd dopiero o 8 rano, muszę więc jakoś zagospodarować sobie noc. Albo kręcić się do rana po oświetlonym, balującym centrum albo szukać dworca czynnego całą noc i jakiejś ławeczki z małą ilością bezdomnych albo iść za Mediolan rozbijać namiot – ale to duże miasto, jest już ciemno, a ja w samym sercu. Tak jak mówiłem – dzisiejsze przygody jeszcze się nie skończyły 😜.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments