Dzień w pociągach

Jestem gapa. Jak się okazało, wczorajszy gospodarz, Peter miał dla mnie przygotowany kawałek sadu z porzeczkami i butelkę lokalnego wina, ale sam mieszka 25 km od tego miejsca i dlatego niekoniecznie się mógł pojawić. Przepadły mi więc takie degustacje, bo namiot rozbiłem na pobliskim placu zabaw. Nie przepadły mi za to przepiękne okoliczne widoki – przed snem zrobiłem sobie jeszcze jeden spacerek po górujących nad wioską winnicach – spokojnie można stawiać tu hotel, a chyba byłem jedynym turystą w okolicy 😜. Noc była za to dość zimna (w końcu góry), ale budziłem się tylko dwa razy – raz przebrać się w odzież termiczną, drugi, by zrobić z siebie burito z maty grzewczej. W zupełności wystarczyło.

Miejsce byłoby też super do obserwacji gwiazd, ale nocą przypałętały się chmury, które jednakże miały na tyle przyzwoitości, żeby pokropić dokładnie pięć minut po tym, jak złożyłem namiot – ufff. Resztę dnia spędziłem w podróży – jeśli dobrze liczę, jechałem dziś 1 autobusem i 7 pociągami. Przy okazji znów podziwiając polskie nazwy odwiedzanych miast – Koblencja (Koblenz), Kolonia (Koln, nie mylić z Kilonią/Kiel nad Bałtykiem). Czasem stojąc w tłumie, czasem na siedząco, czasem w kucki na podłodze, raz na schodkach, raz na stoliku. Pierwszy etap podróży i początkowo w planach jako docelowy to Frankfurt nad Menem. Miasto zrobiło na mnie bardzo złe pierwsze wrażenie. Okolice dworca to brud, syf, śmieci, narkomani, prostytutki i taka ilość patologii na metr kwadratowy, że głowa mała. Tylu żebraków i pijaków, co widziałem tu w pierwszej godzinie pobytu, nie widziałem wcześniej w sumie przez całe 143 dni podróży. Gościu o wyglądzie zagłodzonego szkieletu wbił sobie w kość (bo mięsa ani żył już na tym ramieniu nie było) strzykawkę z jakimś syfem, obok leżała grupka jego ujaranych znajomków, jakieś 20 osób. Policja chodziła tu grupkami po 5 osób, pewnie też się bali. Zresztą widziałem jak kilkunastu z nich zbierało z ulicy jakieś zwłoki – jak czasem lubię takie egzotyczne klimaty, tak tu czułem wyłącznie dyskomfort, odrazę i nic a nic nie czułem się bezpiecznie. Plan przenocowania we Frankfurcie został natychmiast porzucony, już wiem czemu hostele są tu tak tanie 😱. Za dużo nawet nie pozwiedzałem, ale na pocieszenie doczytałem sobie, że choć miasto ma bogatą historię (tu zwykle wybierano władców Cesarstwa Rzymskiego), to podczas wojny zostało wzięte na cel tyłu nalotów, że zostało zburzone w 90% i zabytków ostało się niewiele.

Odkrycie #107

Wybrałem się jeszcze tylko do frankfurckiego muzeum, zobaczyć obraz z odkrycia UWO – Św. Weronikę Roberto Campina. Ale – tu też rzucono mi kłody pod nogi – obraz obecnie nie jest pokazywany publiczności – i jest obecnie – w sumie nie wiadomo gdzie – a przynajmniej pan z informacji nie wiedział, próbował mnie namówić na obejrzenie pozostałych dzieł mistrzów – mają jakieś Rubensy, Rembrandty i takie tam, ale powiedziałem mu, że przyjechałem specjalnie do tego. Zmartwił się i wezwał na pomoc przez telefon kogoś bardziej kompetentnego – przyszedł starszy pan w okularach i garniturze, też próbował mnie namówić na pozostałe obrazy, ale zaparłem się i domagałem prawdy na temat „mojego”. Wtedy zdradził mi, że jakoś zupełnie ostatnio jego autentyczność została podważona – a w zasadzie jego autorstwo – być może malował go któryś z uczniów mistrza i póki sprawa nie zostanie wyjaśniona na wszelki wypadek nie jest pokazywany. A wy usłyszeliście o tym jako pierwsi na świecie właśnie na tym blogu – najszybsze źródło wiedzy ze świata sztuki, czas się przebranżowić 🤣. Pan kustosz wstępnie obiecał mi, że do listopada mają nadzieję zakończyć ekspertyzy i obraz wróci na salony, choć być może z nowym nazwiskiem autora pod spodem. No nic, przynajmniej oszczędziłem te 8 euro, zadając niewygodne pytania i drążąc temat przed wejściem i rozczarowaniem się 🤪.

Kolejne pociągi zabrały mnie jeszcze dalej na południe Niemiec – znów przez przepiękne regiony – nie wiem czemu, ale nie spodziewałem się po tym kraju niczego specjalnego, a tu codziennie jestem pozytywnie zaskakiwany. Ren, Schwarzwald, znów Mozela – górki, lasy, ruiny, zamki, kościoły, piękne posiadłości, stare domki, aż korciło, żeby wysiąść i zwiedzać to z bliska! Dobrze, że pogoda się zepsuła, bo bym się może i skusił na takie szaleństwo 🤪. A tak grzecznie i prawie bez spóźnień (raptem 2 pociągi na 7 się spóźniły, ale ani razu nie rozwaliło mi to przesiadek, ot raz musiałem biec do następnego pociągu, ale ze mną biegło pół poprzedniego, więc nie czułem się z tym źle), choć znów momentami w dzikim tłumie (mój ulubiony moment, gdy siedziałem na schodku na korytarzu, wśród rowerów, wózków z dziećmi, a tu nagle dopycha się gość z… meblami z Ikei pod pachami większymi od niego – meblami, nie pachami😱) dojechałem do stacji końcowej, która okazała się leżeć już nie nie w Niemczech. Ale dokąd dojechałem i co dalej – to już jutro! (Chyba, że ktoś niecierpliwy, to niech rzuci okiem na tagi 😜).

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

zaczekaj aż będziesz w Indiach pociągami jeździł, może znajdziesz miejsce….na dachu 🙂