Malediwy Ticino

Dobrą godzinę przed snem spędziłem nad jeziorem patrząc w niebo – widziałem tu najwięcej gwiazd podczas całej mojej wyprawy, chociaż nadal nie było to pełne niebo – dookoła wciąż paliło się zbyt wiele latarni. Noc była zaskakująco ciepła jak na góry – chyba poniżej 20 stopni temperatura nie spadła i spało się doskonale.

Rano opuściliśmy camping i ruszyliśmy kawałek na północ – nad pobliską rzekę Verzasca – kilka lat temu miejsce zostało rozsławione przez włoskiego youtubera jako Malediwy Ticino (nazwa kantonu) i od tamtej pory stało się mocno turystyczne – ale jest to sława w pełni zasłużona, bo miejsce jest po prostu fenomenalne. Wzdłuż rzeki puszczona jest trasa piesza urozmaicona atrakcjami. My zrobiliśmy tylko jakąś ćwiartkę całości, a i tak wyszło nam kilkanaście kilometrów.

Na końcu szlaku czai się ogromna zapora – ze skokami na bungee i ścianą wspinaczkową. Jako atrakcje robią przeróżne instalacje artystyczne i zabawy dla dzieci – głównie polegające na puszczaniu kulek wydrążonymi w konarach rurkami – kilkanaście albo i kilkadziesiąt połączonych takich konarów tworzy labirynty albo maszyny szalonego naukowca, można też robić wyścigi kulek, niektóre konary wypełnione są też wodą albo dodatkowo tworzą muzykę dzięki dzwoneczkom czy innym metalowym kawałkom. Sama trasa zresztą broniłaby się sama – woda ma genialne kolory, wszystkie odcienie błękitu i zieleni, czasem płynie spokojnie, czasem tłucze wodospadami. A dookoła zalesione górki, na których stoją nisko, ale i strasznie wysoko domki, można znaleźć jaskinie (niektóre z meblami w środku, czyli kiedyś zamieszkałe), kilka nagich szczytów, ale też trochę tak zielonych i równo ściętych (wyżartych przez owce?) trawiastych łąk, że aż oczy bolą. Momentami słońce schodziło też z gór jak jakaś mgła albo jak gdyby Gandalf przybywał na odsiecz Helmowego Jaru – padając zupełnie pod tym samym kątem jak na filmie 😍.

Dotarliśmy aż do najsłynniejszego miejsca na trasie – wysokiego murowanego mostu – szeroki raptem na metr, z balustradami tylko do kolan – horror do pokonania, ale pokonałem go tam i z powrotem, walcząc o życie, ale wychodząc z tej walki zwycięsko. Gdyby mnie tam ktoś stuknął łokciem, pewnie równowagi bym nie zachował, a sporo osób robi na nim zdjęcia, nie rozglądając się na przechodzących. A część wariatów z niego skacze do rzeki. Prawie zawsze taki skok poprzedzony był dłuższym wahaniem się nad krawędzią, ale zawsze nagradzany był brawami kapiących się i opalających poniżej. Mnie na to nie namówilibyście za żadne skarby świata 🤣. Zostałem przy moczeniu nóg i wspinaczce po niższych skałkach – woda jak to w górskim potoku potwornie zimna, ale przy tak gorącym dniu i po długiej trasie, takie moczenie było nawet przyjemne. Zdecydowanie miejsce trafia do top 10 najpiękniejszych miejsc podróży.

Powrót do Basel trwał 4 godziny i tym razem pogoda dopisała, więc całą drogę mogłem podziwiać górskie widoki. Kuzyn torturował mnie dziecięcą muzyką (na wyprawę pojechaliśmy całą jego rodziną z dzieciakami włącznie), dzielnie zniosłem całego cedeka, ale gdy okazało się, że jest ich w sumie 4, przeżyłem drobne załamanie nerwowe. No dobra, tak naprawdę ja śpiewałem najgłośniej ze wszystkich, tracąc aż głos od tych wszystkich „Mydło wszystko umyje” i „Puszek Okruszek”. Ale i tak podróże z dziećmi to wyższy poziom trudności i kuzyn i wszyscy rodzice mają mój pełen szacunek, że się na coś takiego decydują – moje własne podróże to przy czymś takim bułka z masłem 🤣.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments